Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 34 z dnia 22.08.2006

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Niema histeria
Program Dni Integracji Europejskiej... w Chojnie
Templariusze w Chwarszczanach
Kto szuka pracy?
Pielgrzymka sentymentalna
Jak w Chojnie kirkut „porządkowano”
Na pograniczu
Piłka nożna

Niema histeria

Jak na komendę mnożą się w Polsce histeryczne reakcje na otwartą 11 sierpnia w Berlinie wystawę "Wymuszone drogi. Ucieczki i wypędzenia w Europie XX wieku". Przedstawia ona czarne karty minionego stulecia na naszym kontynencie, w tym ludobójstwo na Ormianach w latach 1915/16, późniejsze o kilka lat dramaty Greków i Turków, nieznane nam wysiedlenia Finów z Karelii, deportacje Żydów, przymusowe wysiedlenia, wypędzenia i deportacje Polaków (także jako skutek paktu Ribbentrop - Mołotow), Bałtów i Ukraińców, wypędzenia Niemców na zakończenie II wojny. Gdy pod koniec XX wieku i obaleniu żelaznej kurtyny Europa sprawiała wrażenie oazy pokoju, nagle wstrząsnęły nami okrutne zbrodnie i czystki etniczne w Jugosławii. To też pokazano w Berlinie.

Wygląda na to, że niektórych Polaków (chyba bardziej polityków niż zwykłych ludzi) bulwersuje raczej nie sama wystawa, bo w tym samym czasie, również w centrum Berlina, funkcjonuje druga ekspozycja na ten sam temat i jakoś nikt o niej u nas nie mówi. Bulwersuje autorka wystawy: przewodnicząca Fundacji Centrum przeciwko Wypędzeniom Erika Steinbach.
Wystawę z reguły krytykują ci, którzy jej w ogóle nie widzieli (w tym obecny i były polski premier). Ja nie zamierzam jej bronić, zwłaszcza że też jej nie widziałem, mam tylko folder i rozmawiałem z kilkoma osobami, które ją odwiedziły. Usłyszałem od nich, że wystawa jest np. zaskakująco skromna, nieduża, nieefektowna, ostrożna, wyważona, nudna.

Na ile ostre reakcje polskiej strony są racjonalne, a na ile histeryczne? K. Marcinkiewicz odwołał oficjalną wizytę w Berlinie, wycofywane są polskie eksponaty, nasz wicewojewoda zawiesił nawet współpracę ze Związkiem Sybiraków z Trzebiatowa, który wypożyczył na wystawę swój sztandar. Pod wpływem ostrej kampanii nacisków 75-letni przewodniczący sybiraków z tego miasta zabrał już sztandar z Berlina, ale powiedział: - Ta cała nagonka jest dla mnie niezrozumiała. Niech ci, co krzyczą larum, pojadą, zobaczą wystawę, to może wtedy przestaną gadać. Ja byłem, widziałem i nic takiego nie zauważyłem, co by naruszało godność Polski ("Gazeta Wyborcza" z 19.08).

Warto rozmawiać z każdym
Nie chodzi mi w tym momencie o samą wystawę, ale o częstą ostatnio w Polsce postawę, która nie daje szansy na dialog, próbę porozumienia i zbliżenia. Narzekamy, że zagranica nas nie rozumie, nie ma pojęcia o naszych krzywdach i stratach spowodowanych II wojną i jej następstwami. To często prawda. Ale kto może tej zagranicy o tym wszystkim lepiej powiedzieć, jak nie sami Polacy? I gdy czasem mamy okazję to zrobić, to odwracamy się tyłem, wycofujemy i sami rezygnujemy z przedstawienia swych racji. Działamy w ten sposób na własną niekorzyść, czyli - mówiąc patetycznie - szkodzimy Polsce.
Jest taki program telewizyjny pod szlachetnym tytułem "Warto rozmawiać" (choć sam program jest mniej szlachetny, bo uchodzi za tendencyjny). Należę do tych, którzy właśnie uważają, że warto rozmawiać. Z każdym! A przynajmniej warto spróbować. Bo rezonowanie we własnym gronie i przekonywanie tych już dawno przekonanych jest bezproduktywne, a dużo ważniejsze i trudniejsze jest rozmawianie z tymi, którzy myślą inaczej niż my. Oczywiście niekiedy po jakimś czasie okazuje się, że kontynuowanie rozmowy staje się jałowe, bo dialog przestaje być dialogiem i wtedy nie pozostaje nic innego, jak tylko zrezygnować (doświadczyłem tego np. w kontaktach z doktrynerami czy fundamentalistycznymi wyznawcami jakiejś ideologii lub religii, którzy słuchają tylko samych siebie i w kółko to samo powtarzają). Ale nie wolno nikogo z góry przekreślać jako partnera do dialogu! To nieefektywne, a poza tym pewnie i grzech.

Wypędzeni potrafią też słuchać
Pod koniec ubiegłego roku dostałem zaproszenie na konferencję od Sibylle Dreher - członek prezydium Związku Wypędzonych, którym kieruje E. Steinbach. Miałem w Travemünde pod Lubeką wygłosić referat o pograniczu i projektach realizowanych przez Polsko-Niemiecki Klub Dziennikarzy, w którego pracach uczestniczę. Wahałem się, radziłem różnych osób. Decyzja nie była łatwa, ale pojechałem i... bardzo się z tego cieszę. Przyjechało też kilku innych Polaków, którzy uważali tak jak ja, że rozmawiać trzeba z każdym. Na konferencji wysłuchano mnie uważnie, a szczerość moich spostrzeżeń gospodarze uznali za plus (z tekstem można zapoznać się w kwartalniku "Słowo", wydawanym przez Klub Inteligencji Katolickiej w Berlinie). Wyjechałem z Travemünde z poczuciem, że środowisko niemieckich wypędzonych jest - jak każde - niejednorodne i obok radykałów są tam też ludzie bardziej umiarkowani, otwarci na dialog i inne, także polskie punkty widzenia.

Lekarzu, lecz się sam!
Główny polski zarzut wobec berlińskiej wystawy jest taki, że próbuje ona zrównywać losy niemieckich wypędzonych z ofiarami wywołanej przez Niemców wojny. Na płaszczyźnie historycznej jest to zarzut słuszny, ale w sferze czysto ludzkiej - chybiony, gdyż dla konkretnych ludzi ich dramat i dramat ich najbliższych będzie zawsze najważniejszy. To całkiem naturalne.
Zresztą na zarzut zrównywania losów łatwo narazić się także nam - Polakom, kreującym się często na najbardziej udręczoną przez hitlerowców nację. Tymczasem oczywiste jest, że nic nie da się porównać z losem Żydów podczas wojny (którzy teraz - co ciekawe - nie protestują przeciw wystawie Eriki Steinbach). Ale dla wielu naszych rodaków jest to prawda trudna do zaakceptowania, bo to przecież my mamy być wyjątkowi, gdyż jesteśmy Chrystusem narodów i nikt nie ma prawa nas detronizować.
Robert Ryss

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska