Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 04 z dnia 25.01.2011

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Czy będzie mniej wiejskich szkół?
Pierwsza w Polsce
W Mieszkowicach zgodnie o budżecie
Program rewitalizacji Mieszkowic przeszedł
Moda 2011
W tym roku prościej przekazać 1%
Mała ojczyzna mojej babci
Betlejem i samotni
Drugi zlot fanów M. Jacksona
Złóż życzenia walentynkowe!
Sport

Mała ojczyzna mojej babci

Przed tygodniem opublikowaliśmy fragmenty pracy, która zwyciężyła w zorganizowanym przez Stowarzyszenie Historyczno-Kulturalne Terra Incognita w Chojnie konkursie „Moje korzenie. Historia mojej rodziny a historia regionu”. Autorem był Emil Chróściak z kl. I LO Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Gryfinie. Dzisiaj fragmenty uhonorowanej drugim miejscem pracy Doroty Olechnowskiej z kl. III Gimnazjum im. Janusza Korczaka w Chojnie.

Moja babcia pochodzi z terenów obecnej Ukrainy, a dokładniej z małej wsi Milczyce, położonej w okręgu lwowskim. Często słyszałam, że była to mała, jednak zadbana wioska, nad którą górował piękny i duży kościół. Znajdowały się tam łąki, rzeczki, było czyste powietrze. Zdawałoby się, idylliczne miejsce do życia. Jednakże gdy trochę podrosłam, babcia ukazała mi to miejsce z tej gorszej strony. Milczyce były zamieszkiwane przez samych Polaków, którzy byli znienawidzeni przez Ukraińców. Dochodziło tam do makabrycznych morderstw, czasami na tle religijnym, a czasem bez konkretnego powodu. Dowiedziałam się o ludziach, którzy wyszli na pole i już z niego nie wrócili. Sposoby mordów były naprawdę brutalne, niczym wyciągnięte ze scen makabrycznego horroru... Gdy patrzę na to teraz, z perspektywy własnego szczęśliwego i bezpiecznego życia, stwierdzam, że musiało się tam żyć strasznie. Wieczna niepewność i strach. Sama nie wiem, co zrobiłabym na miejscu bezbronnej, jedenastoletniej dziewczynki, którą była moja babcia.
Mieszkańcy wsi o przesiedleniu na zachód dowiedzieli się niecałe pół roku wcześniej. Wyjechać mieli wszyscy Polacy albo chociaż ci, którzy czuli się Polakami i chcieli opuścić miejsce wiecznych prześladowań. Mówiono im, że wyjadą ledwo co za polską granicę. Mogli wziąć ze sobą wszystko, jednak najczęściej zabierali zwierzęta, jedzenie, osobiste rzeczy, zboże czy siano. Warunki transportu były wstrząsające. Zamiast w wagonach, ludzie przebywali na platformach bez dachu ani ścian. Robili sobie prowizoryczne zabezpieczenia z desek, snopków siana i wszystkiego, co było pod ręką. Natomiast zwierzęta były przewożone w wagonach, w których obecnie zazwyczaj transportuje się węgiel. Osobiście nie wyobrażam sobie podróży w takich warunkach, a co dopiero podróży trwającej ponad miesiąc!
Wędrówka rozpoczęła się w Rudkach przez Lwów, Medykę, Kraków, Śląsk… W okolicach Bytomia musieli opuścić pociąg, ponieważ nie było gotowych torów. Przez dwa tygodnie koczowali na kompletnym pustkowiu. Dopiero gdy przyjechał pociąg wiozący żołnierzy z frontu, powróciła nadzieja na coś dobrego. Był to już pojazd z dachem, w którym było o wiele bezpieczniej. Dopiero wtedy spadł pierwszy deszcz. Dziękowali Bogu, że nie padało, gdy nie mieli żadnej ochrony nad głową. Może to był zwykły fart, ale dla tych ludzi to była łaska Boga. Jednak nadal wszędzie widzieli tylko gruzy, zniszczenie i cierpienie. Babcia do tej pory z drżeniem w głosie mówi, że bała się na to wszystko patrzeć. Pociąg raz jechał, raz stał, czekając na naprawę torów.

Pewnego poranka w końcu dotarli do Chojny. Ludzie nie wiedzieli nawet, gdzie się znajdują, wysiedli z pociągu i zobaczyli miasteczko całe w gruzach. Ale nie załamali się. Postanowili poszukać jakiegoś miejsca do zamieszkania. Ktoś udał się na patrol, ale nic konkretnego nie znalazł. Pojawiło się zwątpienie i pytania: „Co my tutaj robimy?”, „Co teraz?”. Na szczęście po niedługim czasie przyjechało polskie wojsko i zaczęło rozwozić ludzi do okolicznych wsi.
Moja rodzina trafiła do Krajnika Dolnego. Krajobraz, jaki zastali, można zdefiniować w dwóch słowach: gruzy i zarośla. Żal i strach w ich sercach osiągnęły apogeum, gdy dowiedzieli się, że pobliska rzeka to Odra. Pisali o niej w swoich listach żołnierze, którzy walczyli o Polskę. Definiowali ją jako wielką, niemiecką rzekę, usianą polskimi trupami, w której zamiast wody płynie polska krew. Wśród ludności wybuchł płacz i przeświadczenie, że znajdują się w Niemczech. Poczucie tragicznej ironii losu. Ledwo co uciekli od Ukraińców, a już są w rękach Niemców. Niezrozumienie, niepewność i strach. Jakby na potwierdzenie obaw, w Krajniku było jeszcze kilku Niemców, którzy utrzymywali się, dostarczając polskiemu wojsku pożywienia w postaci ryb. Jednak po pewnym czasie wyjechali na zachód.

Mimo że po drugiej stronie rzeki mieszkał nasz największy wróg, społeczeństwo musiało zacząć jakoś funkcjonować. Zaczęli zamieszkiwać opuszczone gospodarstwa. Nad każdym zajętym wcześniej domem powiewała biało-czerwona chorągiewka.

Tu babcia zawsze wspomina pewną ciekawą historię, jaka spotkała moją rodzinę. Otóż mój pradziadek wjechał ze swoimi bagażami na czyjeś podwórko. Za chwilę przyszedł pewien mężczyzna i zapytał pradziadka, co ten robi. Odpowiedział, że chce tylko przechować swoje rzeczy, bo widzi, że podwórko jest zamknięte i będą tu bezpieczne. Wywiązała się między nimi taka rozmowa:
- Skąd wy jesteście?
- A z daleka - odpowiedział pradziadek.
- Ja wiem, że z daleka, słyszę po głosie. Pytam dokładnie o miejscowość!
- Jesteśmy z Milczyc.
Gdy mężczyzna to usłyszał, przytulił mojego pradziadka, szepcząc wzruszony: - My jesteśmy rodakami!
Okazało się, że mieszkał on około 8 km od Milczyc. Był bardzo dobrym człowiekiem, ponieważ zgodził się, by moja rodzina zamieszkała w jego domu, a sam wyprowadził się do narzeczonej...

Osobiście miałam okazję odwiedzić te słynne już Milczyce. Było to dla mnie niezwykłe, fascynujące doświadczenie. Wiele się tam zmieniło. Przede wszystkim nie są to już Milczyce, tylko Zielony Gaj. Dużo budynków, o których pamiętała moja babcia, legło w gruzach lub jest w bardzo złym stanie. Tylko kościół, który zapamiętała jako górujący nad całą wsią, stoi jak stał. Gdy do niego wchodziłam, za bardzo nie wiedziałam, czego się spodziewać. Wiedziałam tylko, że jest trzynawowy, a sklepienie skąpane jest w złotych gwiazdkach. Rzeczywiście tak było. Kościół jednak nie jest już katolicki, tylko prawosławny. Zwiedziliśmy tę miejscowość w zadumie. Pytaliśmy przypadkowych ludzi o różne rzeczy. O dziwo, wielu z nich dobrze mówiło po polsku.
Gdy szukaliśmy rodzinnego domu babci, zadzwoniliśmy do niej. Bardzo żałowała, że nie może być tam z nami, jednak stan zdrowia jej na to nie pozwolił. Ale ja ciągle mam nadzieję, że babcia kiedyś będzie mogła odwiedzić swą rodzinną miejscowość. Wiem, że bardzo często tam wraca w swoich rozmyślaniach.
Dorota Olechnowska

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska