Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 25 z dnia 21.06.2011

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Odkrywcy Nowej Ameriki
Blues nad jeziorem
Historia pod Górą Czcibora
Savana zmienia się w Szafir
Prom i wystawa w Gozdowicach
XV JARMARK WIDUCHOWSKI z Turystyką naTy
Powiat poprawia wskaźniki
Gminne absolutoria
Dyrektorzy bez konkursów
Losy Polaków oczami młodych
Ambasadorzy Chojny
Konny zwiadowca (4)
Sport

Konny zwiadowca (4)

Po setce i... bagnet na broń!
Dalsza część rozmowy z Marianem Kołaczykiem z Morynia – sybirakiem, który z obozu pracy spod Irkucka zgłosił się do tworzącej się polskiej dywizji i przemierzył z nią cały szlak bojowy od Lenino do Berlina.

Pierwsze zdjęcie z wojska ze starszym bratem Bronkiem, który był ze mną w jednej drużynie
„Gazeta Chojeńska”: - Wspomniał Pan o dobrym zarobku przy zwózce drewna z lasu. A skąd miał Pan konia?
Marian Kołaczyk: - Dali nam z kołchozu, bo z jednym takim zgodziliśmy się na robotę, której nikt nie chciał, bo nie dałby rady. Mieliśmy nie tylko dwa najlepsze konie, ale nawet trzecią kobyłkę - Żeńka na nią mówiliśmy. Jak konie nie mogły sobie poradzić, to jeszcze z przodu podczepialiśmy Żeńkę i ona padała, ziemię gryzła, a szła do przodu. To było coś niewyobrażalnego. Wyciągaliśmy ogromne kloce z tajgi, które rosły w dole. Taki modrzew syberyjski miał nieraz 60 m wysokości i masę 40 kubików. Kloc na 5 czy 6 metrów miał 7-8 kubików. Płacili nam 50 proc. więcej za wyciąganie tych kolosów. Taka była umowa. Konie były wypasione. Ludzie mogli padać z głodu, ale koniom owsa nie brakowało.
- Skoro tak Pan sobie dobrze radził, to dlaczego chciał Pan do wojska, na wojnę? Przecież wiedzieliście, że to nie zabawa, że tam giną ludzie.
- No tak, ja sobie radziłem, ale przecież widziałem, co tu się dzieje, jak żyją inni. Nie mogłem na to patrzeć. Nieraz chłop wracał z pracy i już nie dotarł do domu, bo ze ślepoty (kurza ślepota, spowodowana brakiem wit. A – przyp. red.) drogę zgubił.
- Jak was werbowali?
- Ukazały się gdzieś wczesną wiosną 1943 roku ogłoszenia i kto był pełnoletni, mógł się zgłaszać do punktu werbunkowego.
- Nie namawiali?
- Ależ skąd! Szli hurmem. Nasz Franek (brat) to wykombinował gdzieś lewe papiery, bo był jeszcze za młody, żeby go wzięli. Z kilku posiołków uzbierał się pokaźny transport.
- I szkolenie w Sielcach nad Oką?
- Tak, Oka jak Wisła szeroka - tak jak w piosence, ale zanim tam dotarliśmy, to trwało ze trzy tygodnie. Wsiadaliśmy na stacji w Tajszecie. Szkolenie zakończyliśmy chyba w końcu sierpnia lub na początku września.
- Czego się Pan nauczył?
- Dobrze strzelać. Przydzielili mnie do snajperów. Miałem taki długi, pięciostrzałowy karabin. Za każdym razem trzeba było przeładować i baaach! Wronę potrafiłem w locie trafić. Gdy zakończyliśmy ćwiczenia, gdzieś koło 15 września pojechaliśmy pod Smoleńsk, bo tam już szykowano się do bitwy.
- Pamięta Pan swoich pierwszych dowódców?
- No pewnie! Dowódca drużyny nazywał się Żuk, plutonu Świderski, a kompanii Fercman – bardzo porządny facet.
- Wszyscy Polacy?
- Polacy, ale nie wiem, czy któryś nie miał ruskich papierów.
- Jak wyglądało bezpośrednie przygotowanie do bitwy?
- Już na linii frontu pod Lenino, na parę dni przed atakiem nocami kopaliśmy transzeje. Gdy już wszystko było przygotowane, chyba na czwarty dzień rano, gdy jeszcze było ciemno, zaczęła się „podgatowka” (przygotowanie artyleryjskie – przyp. red). Walili godzinę albo więcej.
- A potem wy?
- Dali każdemu po 100 gram wódki, bagnet na broń i... na stojąco do ataku. Niemcy w popłochu uciekali z pierwszej linii. Gdy wpadliśmy do ich transzei, to wszystko pozostawiali. Były nawet smażone jajka na patelni. (cdn.)
Rozm. Tadeusz Wójcik

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska