Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 18 z dnia 01.05.2012

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
W Gryfinie nadal bardzo chcą elektrowni, choćby atomowej
Kolejna szkoła przegrywa z demografią
Białęgi protestują
Mury do inwentaryzacji
Trudno odtruć serca
Żwirownia już funkcjonuje
Wyższa i radośniejsza
Powiat w miarę bezpieczny
Myślę o nich z wdzięcznością
Maj pod Lwami
Chłopcy ze Swobnicy mistrzami województwa
Sport

Trudno odtruć serca

Nadkomplet publiczności przybył 25 kwietnia do Miejsko-Gminnego Ośrodka Kultury w Mieszkowicach na spotkanie z władzami mającego swą siedzibę we Wrocławiu Stowarzyszenia Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów, reprezentowanego przez dwóch wiceprezesów: Czesława Filipowskiego i Bolesława Dynowskiego. Uczestniczyli także m.in. miejscowi kombatanci, starosta gryfiński, burmistrz. Temat brzmiał: „Ludobójstwo ludności polskiej przez organizacje ukraińskich nacjonalistów i ich zbrojnego ramienia UPA na Kresach Południowo-Wschodnich w latach 1939-1947”. Tak wysoka frekwencja w Mieszkowicach to efekt tego, że kresowe wspomnienia są tu żywe, gdyż po 1945 roku przybyło stamtąd wiele osób, zwłaszcza z bardzo dużej wsi Hnilcze w dawnym woj. tarnopolskim. Z trudem uszli z życiem, uciekając przed okrucieństwem nacjonalistów ukraińskich. Dlatego takim zainteresowaniem cieszy się w Mieszkowicach przywieziona przez wrocławskie stowarzyszenie wystawa (można ją oglądać w MGOK), dokumentująca ofiary ukraińskich zbrodni w poszczególnych powiatach kresowych.

Sędziwi działacze SUOZUN są nieocenieni jako świadkowie historii. Jednak gdy przechodzą do interpretowania wydarzeń i szukania ich przyczyn, trudno ich już traktować jako ekspertów, gdyż zamiast historii zaczynają uprawiać tak popularną polską mitologię romantyczną. Odbiega ona od racjonalnych ustaleń profesjonalnych historyków. I właśnie na półkę z mitologią należy włożyć opinie B. Dynowskiego, który w Mieszkowicach żarliwie przekonywał, że „Polska była matką dla wszystkich, ale były odłamy niektórych narodów, które niszczyły ten kraj”. Albo że „I Rzeczpospolita była bardzo tolerancyjna, ale mieliśmy sąsiadów”. „Tak pięknie było... Aż później się zaczęło”. Ale dlaczego się zaczęło? Sensowna odpowiedź nie padła. Do dziś bardzo popularna jest u nas wizja Polski jako kraju zawsze czystego i niewinnego, przeciw któremu cały czas knuli wrodzy sąsiedzi albo piąta kolumna. Niestety, mieszkowicka publiczność nie usłyszała od prelegentów o tym, że Ukraińcy od dawna bardzo chcieli mieć własne państwo na ziemi, na której mieszkali od setek lat. Dramat polegał na tym, że od setek lat mieszkali tam też Polacy, którzy nie chcieli słyszeć o ukraińskich aspiracjach narodowych, a tym bardziej państwowych. Gdy starł się nacjonalizm ukraiński z polskim, Kresy Południowo-Wschodnie stały się beczką prochu, i to na długo przed II wojną. Odrodzone państwo polskie nie znalazło recepty na porozumienie się z największą, bo aż 5-milionową mniejszością ukraińską. W latach 30. władze prowadziły polonizację administracji w Galicji, kolonizację Wołynia i Polesia, ograniczano ukraińską oświatę. Prof. Andrzej Friszke mówi nawet o „upartym sprzeciwie wobec używania nazwy Ukrainiec, ukraiński”. Było też przymusowe nawracanie na katolicyzm. Maria Dąbrowska w 1938 r. pisała o polskim wojsku, które na Wołyniu występuje „w roli Krzyżaków, nawracających postrachem i przekupstwem”. Jak podaje Friszke, w latach 1937-38 na Chełmszczyźnie wojsko zburzyło 127 cerkwi i kaplic. Dodaje jednak, że przez całe dwudziestolecie brakowało „gotowości do jakiegokolwiek poważnego dialogu również po stronie ukraińskiej”. W 1930 r. Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów przeprowadziła akcję podpaleń i sabotaży we wsiach na wschodzie Galicji. „W odpowiedzi rząd dokonał brutalnej pacyfikacji 16 powiatów” - pisze Friszke. Swą analizę sytuacji w II RP (zamieszczoną w 1988 r. w „Tygodniku Powszechnym”) kończy następująco: „W ciągu 20 lat państwo polskie dysponowało wieloma środkami, które mogły być wyzyskane dla wytworzenia przychylnego nastawienia do Polski przynajmniej u części obywateli ukraińskich i celu tego nie osiągnięto. Żniwo tej polityki zbieraliśmy podczas II wojny światowej”.

Przykład Ukraińców dobitnie pokazuje, jak gorący patriotyzm może przejść w nacjonalizm, a nawet zbrodniczą nienawiść. Ich niewyobrażalne okrucieństwo w latach czterdziestych wobec Polaków, zwłaszcza dzieci i kobiet, jest nie do usprawiedliwienia. Nie wolno nam zapomnieć o ofiarach ukraińskiego nacjonalizmu. I nie mam wrażenia, że zapominamy, wbrew temu, co mówił w Mieszkowicach wiceprezes Filipowski. Mam tylko wrażenie, że bywamy ślepi na jedno oko, a to niezwykle utrudnia postrzeganie świata. Oburzamy się na Ukraińców, którzy nie chcą zaakceptować u siebie pomników z napisem, że autorami zbrodni byli Ukraińcy. Może łatwiej nam będzie ich zrozumieć, pamiętając o ogromnych oporach Polaków, którzy nie są w stanie pogodzić się z tablicami upamiętniającymi ofiary zamordowane przez Polaków w czasie wojny lub tuż po niej.

Warto pogodzić się z nieuniknionym faktem, że nigdzie w Europie nie ma i nie będzie jednej pamięci historycznej. Dla nas Napoleon jest kultowym wodzem, a dla Anglików, Hiszpanów, Niemców czy Rosjan zbrodniczym najeźdźcą. Trudno o identyczną pamięć nawet w ramach jednego narodu: dla jednych Polaków major Kuraś „Ogień” to narodowy bohater, dla drugich bandyta. Dla jednych Polaków rozkaz rozpoczęcia powstania warszawskiego był aktem heroizmu, dla drugich fatalnym błędem czy nawet zbrodnią. Dla jednych Ukraińców Stefan Bandera to bohater, dla drugich zbrodniarz. Dla jednych UPA to organizacja narodowo-wyzwoleńcza (taka ukraińska AK), dla innych - zbrodnicza organizacja. I tak dalej...

W kresowych wspomnieniach za rzadko da się wyczuć to, co mówił o konieczności odtrucia serc Jan Paweł II w 60. rocznicę tragedii wołyńskiej: „Teraz w sercach większości Polaków i Ukraińców utwierdza się coraz bardziej potrzeba głębokiego rachunku sumienia. Odczuwa się konieczność pojednania, które pozwoliłoby spojrzeć na teraźniejszość i przyszłość w nowym duchu”. Powtórzyło to prezydium Episkopatu Polski w 2005 r.: „Dokonując głębokiego rachunku sumienia i przebaczając winy oraz prosząc o wybaczenie grzechów, narody ukraiński i polski starają się wypełnić wolę Jezusa Chrystusa; wykonują także życzenie Jana Pawła II wyrażone w czasie pielgrzymki w 2001 r. na Ukrainę oraz w przesłaniu w 60. rocznicę tragicznych wydarzeń na Wołyniu”. Można też przytoczyć wypowiedź prymasa Glempa ze spotkania biskupów polskich i ukraińskich w Rzymie w 1987 r.: „Mamy winy jedni wobec drugich. A gdzie są winy, tam trzeba mówić: Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy”.

Co jeszcze mówią historycy? „Dla atmosfery stosunków polsko-ukraińskich zasadnicze znaczenie miała nieprzezwyciężalna sprzeczność interesów w sprawach terytorialnych: Polacy nie zgadzali się na dyskusję o zmianie granic, dla Ukraińców nie do przyjęcia była idea powrotu do status quo sprzed września 1939”. „Ogółem czystki etniczne pochłonęły 40-60 tys. ofiar po stronie polskiej [czyli nie ponad 200 tys., jak twierdzi Cz. Filipowski], straty wśród Ukraińców w wyniku działań odwetowych ocenia się na 10-15 tys. osób” (Andrzej Paczkowski 2008). Z kolei prof. Jan M. Piskorski (goszczący kilka miesięcy temu w tej samej sali MGOK w Mieszkowicach) w swej głośnej książce „Wygnańcy” pisze wręcz o polsko-ukraińskiej wojnie domowej na Wołyniu w latach 40. i o polityce „dziel i rządź”, stosowanej tam przez III Rzeszę. „Miejscami metody te doprowadziły do wzajemnego wyrzynania się Polaków i Ukraińców” - przytacza Piskorski stwierdzenie prof. Czesława Madajczyka. Szkoda, że ani słowa o tym nie dało się usłyszeć 25 kwietnia w Mieszkowicach.

Nie wolno nam zapomnieć o ofiarach nie tylko z szacunku dla nich samych, ale także z troski o nasze dzieci i wnuki: żeby uchronić je od powtórzenia się tragicznej historii. Lecz żeby uchronić, konieczne jest zrozumienie przyczyn. Mieszkowickie spotkanie ani o milimetr nie przybliżyło nas do tego. Wręcz przeciwnie! Bo żeby zrozumieć przyczyny, trzeba wysłuchać drugiej strony i dopuścić do głosu obiektywnych badaczy. Dla części Polaków jest to trudne do zaakceptowania. Dlatego deprecjonują i w ogóle nie zauważają, że wielka debata o wołyńskiej tragedii miała miejsce jeszcze w latach 90. na łamach „Gazety Wyborczej”. Nie zauważył jej też wiceprezes Filipowski. Ale trudno, by ją zauważył i docenił, skoro na internetowej stronie jego stowarzyszenia widnieje opinia, że „Gazeta Wyborcza” jest „organizacją przestępczą, wrogą naszej cywilizacji”. W tym świetle skandalicznym niedopatrzeniem było dopuszczenie do prowadzenia mieszkowickiego spotkania przez osobę, będącą do niedawna dziennikarzem tego pisma.
Robert Ryss

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska