Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 30 z dnia 26.07.2016

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Kondycja naszych samorządów
Każda granica jest niesłuszna
Mamy nową komendę policji
Na Gotyckim Szlaku
Kandydaci śmierci
Kontrola Lotu znów w Chojnie
Atrakcje Jarmarku Moryńskiego
Krychowiak zaczynał razem z Mateuszem z Chojny
Sport

Każda granica jest niesłuszna

Zbigniew Antoni Kruszewski - ur. 1928, warszawiak, żołnierz powstania warszawskiego, więzień obozu jenieckiego, po wojnie na emigracji. Ukończył studia na uniwersytecie w Chicago, gdzie napisał doktorat o polskich Ziemiach Zachodnich. Zbierając do niego materiały, w 1959 roku odwiedził m.in. Chojnę, Cedynię, Moryń, Osinów Dolny. Plonem tych badań była książka „Granica na Odrze i Nysie i modernizacja Polski”. Mówi cały czas znakomicie po polsku bez żadnego obcego akcentu. Po raz pierwszy „Gazeta Chojeńska” rozmawiała z nim w sierpniu 1995 roku (nr 17 z 23.08.1995). Teraz (27 czerwca 2016 roku) spotkaliśmy się w dniu jego 88. urodzin.


„Gazeta Chojeńska”: - Spotykamy się w ciągu 20 lat czwarty czy piąty raz.

Zbigniew Kruszewski: - Parokrotnie w Chojnie.

- Tak. I nie jest przypadkiem, że spotykamy się właśnie tu, czyli na pograniczu. A Pan jest specjalistą od pograniczy.

- Ja sam jestem z pogranicza. Nazwano mnie człowiekiem pogranicza. Jak wykładałem w London School of Economics, to mówili, że jestem ojcem borderologii, czyli nauki o granicach. Bo razem z pięcioma kolegami założyłem Towarzystwo Badań Granic [Association for Borderlands Studies]. Na początku była to zawodowa organizacja tylko borderologów amerykańskich, a teraz jest ogólnoświatowa. Na ostatnim kongresie w Finlandii było chyba z dwa tysiące naukowców. Wcześniej u siebie na uniwersytecie w El Paso zrobiłem konferencję, na którą przyjechało 600 badaczy granic z 43 krajów i 5 kontynentów. A na początku władze uniwersytetu obawiały się, że nikogo nie będzie.

- Zna Pan dużo pograniczy na świecie. Czym na ich tle charakteryzuje się to polsko-niemieckie?

- Jest ono szczególne, gdyż jest efektem wojny i obciążone historią. Te zaszłości historyczne trzeba tu odrobić, stwarzając nowe stosunki międzyludzkie. Nigdzie nie ma granicy, która jest słuszna. Zawsze jest narzucona przez wojny, konflikty, decyzje silniejszego. Nikt się nie pyta lokalnych mieszkańców, czy chcą być po tej, czy po tamtej stronie granicy. Tu granica była chyba najbardziej dramatyczna. Sąsiadowaliśmy przez tysiąc lat, ale Niemcy były potęgą i w ogóle jeszcze nawet parę lat przed wojną nie do pomyślenia było przesunięcie granicy na Odrę i Nysę. Ja w ogóle zawsze byłem zafascynowany granicami. Pierwszy raz widziałem granicę przed wojną koło Prus Wschodnich. Jak miałem z sześć lat, byłem z matką w majątku ziemskim na Pomorzu. Droga szła w krzaki, w których stał słup z literami D i P - Deutschland i Polen. I dalej była przerwa w drodze. Zapytałem matki, dlaczego ta droga nie idzie dalej. Odpowiedziała, że to jest granica. Od tego czasu zainteresowałem się granicą. Gdy zaczynałem pracę akademicką po studiach na uniwersytecie w Chicago, to pomyślałem, że jak mam pracować gdzieś np. na przedmieściach Kansas, to wolę być na pograniczu amerykańsko-kanadyjskim. I wymyśliłem sobie pracę w Plattsburghu - ostatnim amerykańskim mieście przed Montrealem. 50 lat temu zaczynałem tam wykłady, a parę tygodni temu poprosili mnie znów tam z wykładem na temat granic. Zetknąłem się tam z dwoma zupełnie innymi kulturami, ze stereotypami, szmuglem związanym z różnicami cen. Stamtąd przeniosłem się nad inną granicę - amerykańsko-meksykańską, czyli do El Paso w Teksasie. Fascynowała mnie ta granica kulturowa i językowa.

- Powstaniec warszawski z tragicznym życiorysem, który cudem uniknął śmierci, któremu Niemcy zamordowali matkę w obozie Ravensbrück i spalili w powstaniu babkę. Jak to się stało, że pojednał się Pan z Niemcami, czego zwieńczeniem było spotkanie w Szczecinie 16 sierpnia 1995 roku z Philippem von Bismarckiem - w czasie wojny oficerem Wehrmachtu?

- Jak przyjechałem pierwszy raz po wojnie do Polski w 1959 roku i wracałem przez Niemcy, bo musiałem zdobyć także z ich strony dokumentację do swej pracy doktorskiej, to nie mogłem słuchać języka niemieckiego. Potem się przełamałem, ale to był powolny proces i pogodzenie się z rzeczywistością. Zrozumiałem, że jedyna droga to nie zapominać, ale i nie nienawidzić, tylko wspólnie budować nową Europę. Rosjanie do dziś fałszują historię, a Niemcy jednak się zmienili.

- Jest postać, która znaczy dużo i dla mnie, i dla Pana. To zmarły w 1965 roku Paul Tillich - jeden z największych światowych teologów i filozofów protestanckich. Znał go Pan w USA osobiście. Jako dziecko mieszkał w Trzcińsku-Zdroju, a gimnazjum skończył w Chojnie. W 1933 roku w nazistowskich Niemczech jako pierwszy nieżydowski profesor został wyrzucony z uniwersytetu i wyemigrował do USA. Dużo pisaliśmy o nim w „Gazecie Chojeńskiej” w 2011 roku. Tillich określał się jako filozof pogranicza i uważał, że najbardziej wartościowe tak w nauce, jak i w życiu jest to, co dzieje się pomiędzy, a więc na styku różnych rzeczywistości i różnych nauk. To pasuje też do Pana.

- Jako pracownik naukowy na University of Chicago w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zaprzyjaźniłem się ze wspaniałym człowiekiem, Holendrem, późniejszym profesorem historii i teologii. On poznał mnie z Tillichem. Wydział Filozofii był na tym uniwersytecie bardzo znany i przyjeżdżali filozofowie i teologowie z najwyższej półki. Wykładał tam też Tillich. Bardzo go cenili. A ja, jako że pisałem doktorat o polskich Ziemiach Zachodnich, to miałem różne słowniki geograficzne i wiedziałem, że Tillich jest stamtąd. Tak, jestem człowiekiem pogranicza i człowiekiem świata. Wszędzie czuję się świetnie i trudno mnie gdzieś przykleić na zawsze. Co prawda czuję się Amerykaninem, ale serce mam polskie. I zawsze staram się mieszkać na jakimś pograniczu, obserwować na żywo kontakty międzyludzkie - i nienawiści, i miłości, wszystkie draństwa i wszystkie dobre rzeczy. Dlatego moja praca na pograniczu amerykańsko-meksykańskim to był mój celowy wybór. Byłem zafascynowany przesunięciem Polski na zachód. Panicznie się bałem, że po wojnie zostanie okrojona do czegoś w rodzaju Księstwa Warszawskiego. Utrata Kresów Wschodnich była dla mnie bolesna, zwłaszcza że Kruszewscy pochodzili z centralnej Ukrainy. Ale po wojnie szalony wpływ miało na mnie przesunięcie granic.
Rozm. i fot. Robert Ryss

(ciąg dalszy w następnym numerze)

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska