Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 42 z dnia 18.10.2016

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Są już przetargi na projekty tras rowerowych
Lokalna ekożywność
Kto z nominacją do Bociana?
Dbajmy o architekturę
Cudowna lampa Aladyna w Schwedt
Przygody zbuntowanego chłopca
Konserwa
Sport

Przygody zbuntowanego chłopca

Burzliwy czas mojego dorastania do przyjaźni z muzyką

Będąc małym chłopcem, nigdy nie lubiłem się nudzić. Zawsze wolałem, jak się coś dzieje, a zwłaszcza wokół mnie. Do ręki brałem różne przedmioty, którymi wystukiwałem jakieś rytmy. Na dodatek od razu chciałem uzyskać efekty perkusyjne. Dlatego, spędzając popołudnia u dziadków i oglądając wraz z nimi różne programy rozrywkowe emitowane w telewizji, np. „Jaka to melodia”, często uderzałem rękami w stół pełen talerzy, szklanek i sztućców. Z opowieści babci wiem, że dziadek, który był niegdyś członkiem orkiestry dętej, prorokował, iż „Adam w przyszłości będzie muzykiem”. Jednak zanim poszedłem do szkoły muzycznej, musiał wraz z babcią znosić moje nocne koncerty. Przeważnie koło północy, w mojej sypialni bezpośrednio nad pokojem dziadków, za bardzo dobry instrument służył mi stołek, którym uderzałem o podłogę. Nie pomagały nieustanne prośby mamy. Do akcji musiała wkroczyć babcia, która w ostatniej chwili ubiegła zdenerwowanego dziadka i szczęśliwie dla mnie skończyło się tylko na zwróceniu mi uwagi. Rodzice, myśląc, że wreszcie będzie spokój, kupili mi cymbałki, ale dla mnie wydobywane z nich dźwięki były zbyt ciche i dlatego postanowiłem grać cymbałkami po meblach. Efekt takich wyczynów mógł być tylko jeden: narażenie rodziców na koszty zakupu nowych mebli.

Gdy miałem osiem lat i uczyłem się już w ośrodku szkolno-wychowawczym w podwarszawskich Laskach, rodzice chcieli, żebym umiejętności wyniesione z domu przeniósł do szkoły muzycznej. Rzeczywiście, przesłuchania przeszedłem pozytywnie. Początkowo grałem na fortepianie i na perkusji. Pierwsze moje dwa lata polegały raczej na zabawie instrumentami, niż na grze na nich. Pamiętam, jak na fortepianie lubiłem z całej siły uderzać na raz w kilka klawiszy o niskich rejestrach. Kojarzyło mi się to z przechodzącą potężną burzą.

Po dwóch latach zabawy zaczęły się dla mnie niemałe schody, których za wszelką cenę starałem się unikać. O ile na perkusji traktowano mnie nieco bardziej ulgowo (był to mój instrument dodatkowy), o tyle na fortepianie zadawane już miałem konkretne utwory. Pani prosiła mnie, żebym ćwiczył, ale mi się wcale nie chciało. W rzeczywistości na lekcje przychodziłem nieprzygotowany i przeważnie dostawałem negatywne oceny. Miałem z tego ogromną satysfakcję, gdy pani widziała, że nie ćwiczę i wyrzucała mnie z zajęć. Kiedy zbliżały się egzaminy na koniec semestru czy na koniec roku, zacząłem po prostu z nich uciekać. Niby pokazywałem wychowawcy w internacie, że zakładam odpowiedni strój, ale w rzeczywistości wychodziłem sobie na spacery, a nogi niosły mnie wszędzie, tylko nie do szkoły muzycznej. Coraz częściej myślałem, jak by tu najszybciej z niej zrezygnować. Natomiast dyrekcja szkoły zastanawiała się, co by tu ze mną zrobić, żeby mnie jakoś zachęcić do muzyki, ponieważ zdaniem grona pedagogicznego miałem talent, którego nie można było zaprzepaścić.
W wieku 12 lat szkoła podjęła decyzję o przeniesieniu mnie z fortepianu na flet poprzeczny. Do dziś nie wiem dokładnie, dlaczego akurat na ten instrument, ale niewykluczone, że tylko tam było wolne miejsce. Sam przez długi czas nie rozumiałem tej decyzji, a koledzy śmiali się ze mnie, że nie umiem szkole muzycznej powiedzieć ostatecznego „nie”. Po prostu wyglądało to tak, że jednego dnia odchodziłem, drugiego wracałem.
Swoją przygodę na flecie poprzecznym rozpoczynałem pod kierunkiem prof. Hanny Szablewskiej, która przez wiele lat wykazywała dla mnie anielską cierpliwość i nieustannie wierzyła w moje możliwości. Często też dzwoniła do rodziców i prosiła, żeby mnie przekonali do dalszej nauki. Nie poddawała się nawet, gdy przez pierwsze dwa lata uciekałem z zajęć lub podczas ich trwania zadawałem tylko jedno i to samo pytanie: „Ile jeszcze zostało minut do końca lekcji?”. Mówiłem też: „Gra na flecie to marnotrawienie czasu, przecież teraz mógłbym zjeść z kolegami podwieczorek albo zdrzemnąć się pół godziny”.

Przełomowym momentem był okres Bożego Narodzenia w 2007 roku. Grając różne kolędy, zacząłem dostrzegać wpływ muzyki na wnętrze człowieka, a dźwięki wydobywane z mojego instrumentu wpasowywały się niemal idealnie w ten świąteczny klimat. Pierwszy mój publiczny występ miał miejsce w kościele pw. św. Trójcy w Chojnie. Podczas mszy w drugim dniu świąt wykonałem dwie kolędy: „Cichą noc” i „Gdy się Chrystus rodzi”. Miałem wtedy 14 lat. Po tym występie coś we mnie drgnęło. Po powrocie z przerwy świąteczno-noworocznej zacząłem grać różne utwory, nawet gdy ich skala trudności rosła. Jednak nadal niewiele ćwiczyłem, ale wystarczyło to do skończenia szkoły muzycznej I stopnia i do dobrego wykonania egzaminu dyplomowego.
Początkowo nie myślałem, że będę dalej zdawał do średniej szkoły muzycznej. Mój tato chciał sprawdzić, czy pochwały, które zbierałem w Laskach, nie były na wyrost. Dlatego skonfrontował je z opiniami nauczycieli szkoły muzycznej II stopnia w Szczecinie. Miałem do zagrania dwa wybrane przez siebie utwory. Opinia z Lasek została potwierdzona przez grono pedagogiczne i w rezultacie zacząłem myśleć o egzaminach wstępnych, do których przygotowywałem się przez rok pod czujnym okiem prof. Sylwii Kędzierskiej-Nowak. Szczerze mówiąc, cieszyłem się, że nie musiałem od razu zdawać do tej szkoły, ponieważ przeskok byłby zbyt szybki. Przede wszystkim chodziło tu o podejście mentalne, bo nagle przekonałem się, że codziennie trzeba ćwiczyć różnego rodzaju gamy i inne przebiegi techniczne, gdyż to jest podstawa - jak tabliczka mnożenia w matematyce. W ogóle codzienne ćwiczenie było dla mnie abstrakcją, ponieważ w Laskach grałem średnio raz lub dwa razy na tydzień. Pamiętam, jak ze zdziwieniem słuchałem pytania wychowawców w bursie szkół artystycznych: „A czemu ty codziennie nie ćwiczysz?”. Od kiedy zacząłem tam mieszkać, byłem zdumiony, że tyle ludzi ćwiczy na różnych instrumentach niemal w każdy dzień.
Gdy podjąłem decyzję o zdawaniu egzaminów wstępnych, to wiedziałem, że już na zbyt wiele nie mogę sobie pozwolić. Wraz z pierwszym wejściem do tej szkoły poczułem tam atmosferę ciężkiej pracy, ale sobie cały czas powtarzałem, że nie mam tu nic do stracenia, a wiele do zyskania. I tak mijał rok za rokiem, a odchodzić nie miałem i nie mam zamiaru. Dzięki wsparciu rodziny i moich nauczycieli mam możliwość występów solowych i z zespołem kameralnym w wielu miejscach Szczecina i nie tylko. Moim największym osiągnięciem dotychczas był udział w ogólnopolskich zespołowych przesłuchaniach makroregionalnych, które miały miejsce w styczniu zeszłego roku.

Czas tak szybko zleciał, że już moja sześcioletnia przygoda ze szkołą muzyczną II stopnia powoli dobiega końca. We wrześniu zacząłem naukę w klasie dyplomowej, a w maju czeka mnie egzamin końcowy w formie recitalu przed komisją i publicznością. W przyszłości marzę o grze w zespole jazzowym. Myślę o studiowaniu fletu jazzowego lub też reżyserii dźwięku. Obecnie jestem na rozdrożu i nie wiem, który z pomysłów wybiorę za rok. Jedno wiem, że muzyka - obok sportu - jest drugą moją pasją, mimo że wcześniej przez długi czas starałem się przed nią uciekać.
Adam Jamróz

Autor ma 23 lata, pochodzi z Chojny. Jest niewidomy od urodzenia. Podstawówkę, gimnazjum i szkołę muzyczną I stopnia ukończył w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci i Młodzieży Niewidomej im. Matki Elżbiety Róży Czackiej w Laskach koło Warszawy. W 2013 r. rozpoczął na Uniwersytecie Szczecińskim studia na kierunku dziennikarstwo i komunikacja społeczna (w lecie odbywał studencką praktykę w „Gazecie Chojeńskiej”). Od pięciu lat uczęszcza do Zespołu Szkół Muzycznych II Stopnia w Szczecinie. Odnosi też sukcesy w pływaniu. Pod koniec sierpnia, w numerze 35, opisywał bariery, na jakie napotykają niewidomi w przestrzeni publicznej.
(fot. rr)

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska