Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 02 z dnia 10.01.2017

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
U nas nadal najmniej ludzi w kościołach
W niedzielę wielkie zbieranie
Ścieżka wyprostowana
Budżety w Mieszkowicach, Moryniu i Widuchowej
Zapisy na rajd Włóczykija
Ponownie o ZGDO
Marynarska opowieść (2)
Sport

Marynarska opowieść (2)

Dziś druga część rozmowy z Adamem Jędruszkiewiczem - mieszkającym w Chojnie już od listopada 1945 roku. Jako pracownik szczecińskiego Gryfa, a potem Transoceanu, spędził na łowiskach 25 lat.

Adam Jędruszkiewicz i modele jego autorstwa

Tadeusz Wójcik: - W latach sześćdziesiątych, a także i później bardzo trudno było zostać marynarzem i wszyscy im zazdrościli, bo to był inny świat, dewizy, możliwość przywiezienia atrakcyjnych towarów itp. Jak Pan się dostał na statek?

Adam Jędruszkiewicz: - Mój szwagier Kazimierz Walczak pływał w rybołówstwie i podpowiedział mi, żebym się starał tam o pracę. Zanim mnie dokładnie posprawdzali: rodzina, ewentualne zagraniczne powiązania itp., to zeszły dwa lata. Pozwolenie dostałem z Ministerstwa Sprawiedliwości. Przyjęli mnie na rybacki trawler. W pierwszy rejs wypłynąłem 15 czerwca 1965 roku jako pomocnik kucharza. Nawet było nieźle, bo w jakimś stopniu łączyło się to z moim nabytym masarskim zawodem. Najpierw wypływaliśmy na pobliskie łowiska na Bałtyk, Morze Północne, fiordy norweskie, a potem to już był cały świat (na statkach-bazach), łącznie z Falklandami na południowym Atlantyku, kanadyjskim Georges Bank czy nieprzyjazną Alaską.

- Dlaczego nieprzyjazną?

- Ze względu na niebezpieczne oblodzenia statków. Trzeba było cały czas pływać, żeby nie ugrzęznąć w lodzie. Wspomniał pan o dewizach, a wie pan jaką na początku dostawaliśmy dzienną gażę w obcej walucie? 15 centów.

- To chyba żart?

- Taką na początku dostawałem, gdy łowiliśmy na Bałtyku. Potem podnoszono w zależności od strefy. W tej najdalszej przysługiwało po 7 dolarów. No ale dostawało się też po 3 dkg kawy dziennie i - jak pan wie - można było czymś pohandlować, coś kupić, gdy się zawinęło do portu. Kawa była tam tania, a u nas to był rarytas, więc się przywoziło kilogramami.

- Uzbierało się trochę statków, rejsów, odwiedzanych portów.

- Oj, oj [śmiech], to cała gruba księga. Wszystko mam udokumentowane. Odbyłem 29 rejsów na 12 jednostkach. Na niektórych parokrotnie, np. na m/s [angielski skrót od słów „statek motorowy”] Kaszuby II sześciokrotnie, a na m/s Pomorze pięciokrotnie. Mam też widokówki ze wszystkich portów i miejscowości, które zwiedzaliśmy. Ponad 200 w sumie się zebrało. Gdy mieliśmy postój w porcie, to dawali nam tzw. rekreacyjne - po 20 dolarów (oczywiście potem odliczane od pensji), żebyśmy mogli coś zjeść, kawę wypić i - cha, cha! - rozerwać się. Organizowano nam też czasem wycieczki. Nawet były to niezłe pomysły, bo w obcych miastach człowiek nie wiedział, jak się poruszać, co warto zobaczyć.

- Ile przeciętnie trwał rejs?

- Na statkach-bazach 140 dni. Potem dostawało się urlop, wolne za soboty i niedziele oraz za każde przepracowane 10 dni jeden dzień wolnego, więc około dwa i pół miesiąca było się w domu. Po pięciu latach, od 1970 roku, miałem pięcioletnią przerwę w pływaniu, bo mama ciężko zachorowała i musiałem przyjechać, aby się nią zaopiekować. Nie chcieli mi dać dłuższego urlopu, to się zwolniłem i zatrudniłem w Chojnie jako kierowca w KPRB (przedsiębiorstwo budowlane), a potem przeniosłem się do Rejonu Dróg. To też były ciekawe lata, bo jako kierowca woziłem bonzów partyjnych. W 1976 r. wróciłem na morze i pracowałem do 1996, czyli aż do emerytury. Podlegaliśmy pod ustawę górniczą (ciężkie warunki pracy) i po 25 latach można było pójść na emeryturę. Dostałem śmieszne pieniądze, bo 850 złotych.

- Dlaczego tak mało?

- Bo składkę ubezpieczeniową przedsiębiorstwo odprowadzało tylko od marnej pensji złotówkowej, a od dewiz już nie.

- Ciężka to była praca?

- Ciężka, szczególnie przy przeładunku, bo przenoszenie kartonów (z reguły 25-kilogramowych) czy beczek z rybami na kołyszącym się pokładzie nie jest łatwe. To się zmieniało w przeciągu tych trzech dekad, ale musiałbym opowiedzieć całą historię związaną z przeładunkami, techniką połowów, przetwórstwem itd. Technika się rozwinęła. Najpierw była prowizorka – szczególnie u nas. Duńczycy czy Szwedzi, gdy dotarli na łowisko, to nie łowili w ciemno. Wiedzieli, gdzie jest ławica, w którym się porusza kierunku itd. Posiedzieli 2-3 dni i po sprawie. A nasi tygodniami „orali” dno i nieraz nic nie złowili albo porwali sieć, która kosztuje setki tysięcy złotych. Potem i my już mieliśmy radary, czujniki, sieci rozciągane z rufy, a nie z burty i o dużo większej rozpiętości.

Równikowy chrzest
- Sztormy męczyły?

- Nieraz wykańczały. Kiedyś zaplanowaliśmy, że do Bostonu dotrzemy w ciągu tygodnia, a zajęło to nam dwa i pół. Musieliśmy nawet dwa dni schować się w Azorach, bo nie szło płynąć. Gdy jest wysoka i nierówna fala, to statek stoi w miejscu albo nawet się cofa. Po tym rejsie byliśmy kompletnie wykończeni.

- Neptuna zdenerwowaliście. Chrzest, czyli pasowanie na marynarza, Pan pamięta?

- O… to jest taki ceremoniał, że każdy do końca życia nie zapomni. Chrzczeni są ci, którzy pierwszy raz przekraczają równik. Najpierw idzie cały orszak przebierańców, a neofici wysmarowani jak nieboskie stworzenia (smarują czym się da, że trudno potem zmyć, bo krany zakręcają) zamykani są w ciasnej kanciapie i pojedynczo doprowadzani przez diabła przed oblicza kolejnych dostojników. Trzeba oczywiście przeczołgać się przez śliską i śmierdzącą paszczę rekina, a już na koniec pocałować w kolano Prozerpinę - żonę Neptuna.

- Słyszałem, że Pan konstruuje modele statków.

- Bawiłem się tym chyba do 2007 roku. Od dzieciństwa miałem smykałkę do jakichś rękodzieł: makramy ze sznurka, wycinanie masek, wyprawianie krabów itp. Kilka modeli statków podarowałem kolegom, przekazywałem też na dobroczynne aukcje. Mam też duży album, gdzie udokumentowałem swoją obecność we wszystkich zakątkach świata. To jest jak gdyby mój dziennik pokładowy.
Rozm. Tadeusz Wójcik

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska