Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 46 z dnia 13.11.2018

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Polskie Himalaje na stulecie niepodległości
Kto będzie starostą?
Frekwencja wyborcza
Wiemy, kto z Bocianem
Stypendyści powiatu
Siłownia dla wszystkich
Sport

Polskie Himalaje na stulecie niepodległości

W niezwykłym projekcie pod nazwą Polskie Himalaje 2018 uczestniczył biegacz z Nawodnej (gmina Chojna) Mariusz Łętowski - na co dzień oficer policji. To bardzo oryginalna forma uczczenia stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości. Pomysł narodził się w 2013 roku w gronie himalaistów, a szefem projektu został Leszek Cichy, który przed laty jako pierwszy zdobył zimą Mount Everest. A skąd nazwa? Otóż Himalaje są w tym sensie polskie, że na 10 z 14 ośmiotysięczników jako pierwsi zimą wspięli się Polacy. - Przed nami bardzo trudne, zwłaszcza logistycznie, wyzwanie. Ale stulecie zdarza się raz na sto lat - podkreślił Cichy. Obok uczczenia jubileuszu niepodległości założono sobie dodatkowy cel: upamiętnienie tych, którzy z gór nigdy nie wrócili...

Uczestnicy przygotowywali się do przedsięwzięcia od paru lat, bo trzeba było zarezerwować sobie kilka tygodni urlopu na październik bieżącego roku, a także przygotować się finansowo, bo każdy sam pokrywał koszty. Ostatecznie udział wzięło w sumie ok. 400 Polaków nie tylko z kraju, ale i mieszkających za granicą. Mariusz Łętowski, jako doświadczony uczestnik prestiżowych maratonów i ultramaratonów, wiedział, że chętnych jest zawsze mnóstwo, dlatego na Polskie Himalaje zapisał się już w 2015 roku. Z Warszawy wyleciał do Kataru, a stamtąd do stolicy Indii - New Delhi. Wizyta w tym kraju była jego marzeniem już od dzieciństwa, pod wpływem książek Juliusza Verne’a. Dlatego spędził tam aż 9 dni. Egzotycznych wrażeń było mnóstwo, np. nad Gangesem w Waranasi - świętym mieście wyznawców buddyzmu i hinduizmu, których marzeniem jest umrzeć w tym miejscu i być potem spalonym na brzegu rzeki. Co też się cały czas tam dzieje...

Mariusz Łętowski w Katmandu
po przebiegnięciu 50 km

Z Indii Mariusz poleciał do stolicy Nepalu - Katmandu. Tam zaplanowano jedną z części tego ogromnego przedsięwzięcia: bieg na 100 kilometrów. Jednak pojawiły się problemy, bo wojskowe władze ostatecznie nie zgodziły się na zaplanowaną przez Polaków trasę i udostępniły jedynie na 8 godzin bieżnię w jednostce wojskowej. 13 października Mariusz - wraz z blisko 130 innymi biegaczami - zrobił na tej bieżni 125 okrążeń, czyli pokonał 50 km. Nie był to wyścig, bo każdy mógł przebiec dystans dostosowany do własnych możliwości i kondycji.

Niektórzy uczestnicy poprzestali na biegu. Część - w tym Mariusz - wyruszyła zaraz na trasę trekkingową, a część zaczęła dopiero od niej. Trzeba było samolotem przelecieć z Katmandu do leżącej 2 860 m n.p.m. miejscowości Lukla. Lądowali na najbardziej niebezpiecznym lotnisku świata. - Pas ma 500 metrów, a różnica między jego początkiem i końcem wynosi 9 pięter. Samolot ląduje pod górę - opowiada nam Mariusz.

Za głową Mariusza Mount Everest

Z Lukli zaczął się 11-dniowy marsz, po 8-9 godzin dziennie, z plecakami na ramionach. Nocowali w mijanych po drodze wioskach. Warunki były więcej niż spartańskie, z małymi szansami na prysznic, nawet zimny. Spali w bardzo prostych schroniskach, w pomieszczeniach bez ogrzewania, choć na zewnątrz było minus 25 stopni (w środku „tylko” minus 15). Na tej wysokości we znaki dawało się rozrzedzone powietrze. Na co dzień oddychamy takim, w którym jest 21 procent tlenu, a tam było go zaledwie 10 proc. Pojawiały się bóle głowy. Większość kilkunastoosobowych grup, na jakie podzielili się maszerujący, miała w składzie - oprócz licencjonowanego szerpy - także lekarza, który codziennie sprawdzał uczestnikom saturację, czyli nasycenie krwi tlenem. - Gdyby wcześniej udało się przebiec całe 100 kilometrów, to niemożliwe byłoby wytrzymanie trekkingu - ocenia Mariusz.

Taką statuetkę dostał nasz rozmówca, a oprócz tego medal

Mijając wiele buddyjskich budowli sakralnych i kamiennych monumentów, po 11 dniach doszli do poziomu 5 360 m n.p.m. - do podnóża Mount Everestu. Z tej wysokości wcale nie wygląda on na najwyższą górę świata. Ukształtowanie terenu pozwoliło jeszcze dojść (bo nie trzeba było się mocno wspinać) na szczyt góry Kala Pattar (5 643 m).

Droga powrotna do Lukli zajęła cztery dni. 1 listopada Mariusz Łętowski wrócił do Polski.
Robert Ryss

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska