Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 51-52 z dnia 19.12.2006

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Życzenia
Za wkład w pojednanie
Chojeński stan wojenny
O politykach i dziennikarzach
Nerwowa i przerwana sesja w Mieszkowicach
Powiat przemeblowany
Stacji w parku nie będzie
Kolędy i prezenty dla ubogich
Sport

O politykach i dziennikarzach

Część polskich polityków rozpętała ostatnio ataki na dziennikarzy, domagając się zaostrzenia prawa prasowego. Wygląda na to, że kolejny raz próbują przekonywać, że jeśli dzieje się coś złego, to wszystkiemu winni są dziennikarze...

Sztuka pisania sprostowań
Jednym z zarzutów wobec mediów jest kwestia publikowania sprostowań. Rzecz jednak w tym, że politycy (w wypadku naszej gazety chodzi głównie o polityków samorządowych) z reguły nie potrafią pisać sprostowań. Przysyłają do redakcji teksty, które ze sprostowaniami często nic nie mają wspólnego, choć tak są zatytułowane.
Co nadaje się do prostowania? Np. jeśli dziennikarz napisze, że gmina zadłużona jest na 8 milionów, a w rzeczywistości zadłużona jest na 5. Gdy ktoś przyśle takie sprostowanie, to redakcja musi je zamieścić ("w najbliższym lub jednym z dwóch następujących po nim numerach") - i to bez komentarza. Zresztą co tu komentować? Dziennikarzowi wypada jedynie przeprosić. Oczywiście burmistrz może prostować również, że zadłużenie wynosi nie 8, ale 7,9 mln. Ale wówczas daje świadectwo bardziej o sobie, a nie o dziennikarzu.
Lecz co zrobić, gdy prostujący komentuje błąd czy zwykłą pomyłkę dziennikarza, pomawiając go o spisek, złą wolę, niemoralność i dodając na koniec, że ma garbate dzieci i bije żonę? Redakcja może wtedy odmówić publikacji, bo sprostowanie nie spełnia ustawowych wymogów (musi być - jak mówi prawo prasowe - "rzeczowe i odnoszące się do faktów" oraz "nie może być dłuższe od dwukrotnej objętości fragmentu materiału prasowego", do którego się odnosi). Może też opublikować jedynie fragment, będący istotnie sprostowaniem bądź też opublikować całość, ale skomentować treści sprostowaniem niebędące.
Nierzadkim zjawiskiem jest przysyłanie przez burmistrzów lub urzędników jako sprostowań tekstów, które zupełnie niczego nie prostują. Redakcja ma prawo odmówić publikacji takiego niby-sprostowania ("Gazeta Chojeńska" - o ile pamiętam - z tego prawa nie korzystała). Może też opublikować je, traktując jednak nie jako sprostowanie, lecz polemikę (odpowiedź). I wówczas może się pojawić w tym samym numerze odpowiedź redakcji lub autora.

Opinia może być głupia, ale nigdy nie jest nieprawdziwa
Politycy samorządowi mają zwykle sporą trudność w odróżnieniu informacji (które można prostować, tak jak w przykładzie z 8 milionami) od ocen i opinii. Bo korygować dają się liczby, suche fakty, ale nie opinie. Przykładowo: co byłoby do prostowania, gdyby dziennikarz napisał, że jakiś starosta nadaje się najwyżej na księgowego w GS lub w najlepszym razie na sekretarza małej gminy? Albo gdy napisze, że prezydent kojarzy mu się z kartoflem, a burmistrz z burakiem? To byłaby opinia, może niekoniecznie finezyjna i wybredna. A opinię każdy ma prawo mieć inną i - co istotne - ma prawo ją wyrażać! Można temu przeciwstawić odmienną opinię i przysłać ją do redakcji jako odpowiedź lub polemikę, ale nie ma to nic wspólnego ze sprostowaniem i podlega innym przepisom.
O tym, jak niełatwa jest sztuka pisania sprostowań, świadczy nasza statystyka: w ciągu blisko 17 lat istnienia "Gazety Chojeńskiej" do policzenia normalnych sprostowań za dużo byłoby palców jednej ręki.

Sprostowania i wyjaśnienia to istotne uzupełnienie łamów
Jednym z istotnych atrybutów prasy jest to, że musi ona wydarzenia przedstawić szybko i w formie niezwykle skrótowej. Wobec tego cudem byłby zupełny brak pomyłek. Jeśli są istotne i mogą dezinformować czytelników, to w interesie wszystkich, także gazety, jest umieszczenie sprostowania - o ile się pojawi (jeśli redakcja sama zauważy błąd, to sama prostuje). Czasem ważne są też uzupełnienia czy wyjaśnienia ze strony osób zaangażowanych w opisywaną sprawę. Ale generalnie funkcjonować musi niepisana umowa między osobami występującymi publicznie a dziennikarzami: gazeta może opisać jakieś wydarzenie skrótowo albo wcale. Takie są twarde realia świata mediów. Wielu z nas było organizatorami jakiejś imprezy trwającej np. pięć godzin, a potem przeczytało o tym w gazecie trzy zdania. Kto na miejscu organizatora nie czułby niedosytu? Ale na prasowe ograniczenia spojrzeć można od innej strony: działają one także w interesie osób opisywanych, bo im dłuższy tekst, tym mniej osób go przeczyta.

Polityk nie jest bezbronny
Polityk - poza przysyłaniem do redakcji sprostowań i odpowiedzi - ma do dyspozycji wiele innych narzędzi, dzięki którym może szerzej przedstawić swoje stanowisko albo się obronić (m.in. dlatego - według oficjalnej wykładni sądów - jest on pod mniejszą ochroną prawną niż zwykły obywatel). Wykorzystuje do tego sesje rady gminy, wszystkie oficjalne spotkania i zebrania z mieszkańcami, gminne strony internetowe, może organizować konferencje prasowe albo nawet wydawać urzędowy biuletyn. Ale wszystko to nie zastąpi właściwych relacji z niezależną prasą.

Cena wolności słowa
Osobnym rozdziałem jest tzw. prasa brukowa, określana też jako tabloidy (z powodu formatu papieru). Jej redaktorzy z założenia publikują nawet teksty, o których od początku wiedzą, że nie mają z prawdą nic wspólnego. Liczy się pogoń za sensacją, nawet najbardziej bzdurną i niewybredną (cielę o trzech głowach, potwór z Loch Ness, pan X jest gejem, a pani Y już nie sypia z panem Z). Nigdy nie byłem czytelnikiem takiej prasy ani tym bardziej nigdy jej nie redagowałem. Wzbudza ona wiele zastrzeżeń, ale istnieje pogląd, że jest to nieunikniona cena, którą trzeba płacić za wolność słowa, będącą wartością nadrzędną. Inna sprawa, że w ostatnich tygodniach w Polsce czołowe strony najpoważniejszych gazet bardzo upodobniły się do tabloidów, lubiących pisać, kto z kim śpi i z kim ma dziecko. Ale za to nie należy obwiniać dziennikarzy, tylko polityków i ich standardy zachowań.

Ocenia nas także europejska opinia
Po czerwcowej aferze kartoflanej berliński dziennik "Tageszeitung" w ostatnich tygodniach kolejny raz zamieszczał karykatury braci Kaczyńskich, ponownie przyrównując ich do kartofli. Byłem niedawno na pewnej konferencji, gdzie Christian Semler - dziennikarz TAZ odniósł się do tego warzywnego zamieszania i wyjaśnił, czemu jego gazeta będzie nadal krytykować polskie władze: - Istnieje europejska opinia publiczna. I nie można już mówić o mieszaniu się w sprawy innych krajów, tak jak to było w epoce państw narodowych - powiedział.
Faktycznie, jest to jeden z tych efektów wejścia do UE, którego nasi politycy chyba nie przewidywali. Ale dla polskiego społeczeństwa europejska opinia publiczna jest bardzo pomocna, gdyż nasza krajowa jest jeszcze zbyt rachityczna. Z taką europejską opinią liczyć się muszą coraz bardziej nie tylko premierzy, prezydenci i ministrowie, ale także polscy burmistrzowie i starostowie. Muszą zaakceptować też to, że z racji choćby przygranicznego położenia częścią oceniającej ich już w tej chwili europejskiej opinii publicznej jest opinia niemiecka.

Kto ma nie kłamać
Gazety nie powinny kłamać - to oczywiste. Ale dziennikarze pytają, czy mają także nie przytaczać wypowiedzi polityków, które potem okazują się kłamstwami? To dobre pytanie. Dziennikarze nie są rzecz jasna bez skazy i bywają nierzetelni. Ale na całym świecie to nie oni, ale politycy uchodzą za uosobienie kłamców. Wyrażenie "prawdomówny polityk" traktowane jest jako oksymoron, tak jak "czysty kominiarz" albo "dziewicza ladacznica". A więc, szanowny premierze, ministrze, pośle, starosto, burmistrzu, wójcie czy radny chcący rozliczać dziennikarzy: znaj proporcję, mocium panie!
Robert Ryss

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska