Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 29 z dnia 17.07.2007

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Udana prapremiera
Kto będzie prowadził targowisko w Osinowie?
O Chojnie od średniowiecza do PRL-u
Schody przed Piłatem
Europejski Festiwal Sportowo-Rekreacyjny JARMARK MORYŃSKI 2007
Brewiarz nadziei
Pokonali i upał
Przestępstw mniej, ale mimo to za mało policjantów i radiowozów
Cmentarze w Trzcińsku
Aforyzmy w Greiffenbergu
Deszcz, sztorm i dobry humor

Deszcz, sztorm i dobry humor

Nadmorski rajd Chojeńskiego Klubu Rowerowego
To był niesamowity rajd. Wybraliśmy się pociągiem (z rowerami ) 2 lipca z Chojny do Gdańska, aby stamtąd przemierzyć trasę wzdłuż wybrzeża aż do Świnoujścia i dalej po niemieckiej stronie wrócić do Chojny. Zaplanowaliśmy, że trasę długości około 600 km pokonamy w ciągu tygodnia. Ze względu na niedyspozycję dwóch osób (kontuzje), zmuszeni byliśmy rajd nieco skrócić. Po 6 dniach zakończyliśmy wyprawę w Międzyzdrojach, mając na licznikach 440 km. Taka pogoda zdarza się nie częściej niż raz na 10 lat. Na początku lipca podobnie lało 10 lat temu podczas słynnej powodzi. Wtedy jednak opady były bardziej intensywne, lecz z przerwami. Teraz przez cztery doby nie widzieliśmy skrawka jasnego nieba. Jednak nie tylko deszcz dawał się we znaki, bo cały czas wiał silny wiatr i nawet gdy jechało się z górki, to było "pod górkę". W takich warunkach konieczne było dożywianie w czasie jazdy, a że najprościej przekąsić bananem, określaliśmy trudność pokonywanych wzniesień w skali bananowej: górka na 2 lub 3 banany. Aż dziw, że przy tak totalnym przemoczeniu i nieraz dotkliwym chłodzie nikt nie złapał nawet kataru.

Gdy 3 lipca wczesnym rankiem zameldowaliśmy się w Gdańsku przy Dworze Artusa, jeszcze nie padało. Zwiedzaliśmy piękną Starówkę prawie dwie godziny.


Były różne szkoły ochrony przed deszczem. Z górnymi partiami ciała nie było w zasadzie problemu, bo wszyscy zaopatrzyli się w foliowe płaszczyki przeciwdeszczowe, które wystarczały na jeden dzień, pękając na wietrze. Była więc swoista rewia mody, bo codziennie każdy startował w innym uniformie. Gorzej było z ochroną nóg. Parę osób lansowało goliznę, rezygnując ze skarpetek, które bez dodatkowego zabezpieczenia były zupełnie bezużyteczne. To samo dotyczyło spodni. Zmoczone tylko ciążyły i obcierały. Po dwóch dniach ktoś wpadł na pomysł, żeby stopy zabezpieczać workami foliowymi. To dość skuteczny i sprawdzony sposób: na bosą nogę nakłada się jeden worek, potem skarpetkę i na nią jeszcze jeden woreczek. Stopa dość długo jest sucha, a potem kisi się we własnym sosie, lecz nie traci ciepła. Oczywiście są skutki uboczne tego zabiegu, bo po zdjęciu tej folioskarpetki w promieniu 10 m teren jest skażony. Gaz foliowy jest tak skuteczny, że nawet odstrasza komary.

Głowy mieliśmy permanentnie mokre, bo na kaptury nakładaliśmy kaski, żeby nie zwiewało folii. Po parogodzinnej jeździe nawet przy chłodzącym wietrze pot podlewał uszy. Okazuje się jednak, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, gdy się ma odpowiednie nastawienie. Po deszczowym dniu nasz dobry duch - Irek Byliński powiedział, żeby wybić sobie z głowy "suchość" i przyjąć zasadę, że im gorzej, tym lepiej. Tak też było. Gdy ktoś pacnął jak żaba w błoto, wszyscy się radowali, a rowerowe defekty były komentowane jako specjalne wyróżnienie. Dobry humor nigdy nas nie opuszczał i zawsze znalazł się sposób, by rozładować napiętą sytuację. Gdy kolega wywalił się w środku potężnej kałuży o brunatnej barwie, zgodnie orzekliśmy po krótkiej naradzie, iż jest szczęściarzem, bo to jednak nie była gnojówka. Inna scenka: pod koniec czwartego dnia, doszczętnie przemoczeni i solidnie podmęczeni, zatrzymaliśmy się w jakimś przydrożnym barze z parasolami. Irek zapytał wtedy grzecznie, czy wystarczy jadła dla całej grupy, bo jesteśmy strasznie głodni. Nieco zdeprymowana właścicielka odparła, że oczywiście, bo jest spory wybór dań. Wtedy Irek powiedział, iż ma pewną prośbę: czy nie można złożyć parasoli. Gdy pani zrobiła baranie oczy i nie wiedziała, co powiedzieć, kolega odparł: "Wie pani, jedziemy od Gdańska 4 dni w deszczu i obawiam się, że taki luksus może nam zaszkodzić". Barmanka się szczerze roześmiała i byliśmy traktowani jak specjalni goście.

Ale w Rozewiu już lało
Międzynarodowa trasa rowerowa, tzw. R 10, którą staraliśmy się poruszać, to w tych warunkach droga przez mękę. Po pierwsze, trzeba być mistrzem zawodów na orientację, żeby jej nie zgubić (błądziliśmy kilkakrotnie, mając dokładne mapy), a ponadto po tak długiej ulewie leśne ścieżki zamieniały się w bagniste odcinki specjalne. Nieraz szło się na całość. Ktoś się rozpędzał i testował grunt. Gdy wpadł po osie, to grupa szukała obejścia, a gdy przejechał, to inni podążali jego śladem. Nieraz drogi były zupełnie pozalewane. Pod Trzebiatowem wylała Rega i droga nam się skończyła. Prowadząca karawanę Edyta Kalarus wykombinowała, że da się przejechać (około kilometra) po nieczynnym torze kolejowym wąskotorówki. Oczywiście dało się, lecz wymasowani pokrzywami zauważyliśmy niebawem, że nowa obwodnica też jest zalana. Trzeba było jechać kolejny kilometr przez dorodną pszenicę (niech nam gospodarz wybaczy, bo nogi mieliśmy posiekane w drobne cętki). Na osławionej R 10 były też inne niezapomniane kawałki. Żartowałem, iż niebawem będziemy mieli kolejnego Nobla, bo jeden z wójtów czy burmistrzów wpadł na pomysł, żeby ścieżkę rowerową wyłożyć betonowymi płytami typu jumbo. Płyty w dodatku tak się wykoślawiły, iż głowy nam skakały jak prażona kukurydza na patelni. Po przejechaniu paru kilometrów ktoś powiedział, że doskonale sobie poradziliśmy, bo był to odcinek specjalny dla tych, którzy mają sztuczne szczęki.
W następnym numerze kolejne wrażenia z rajdu.

Tekst i fot. Tadeusz Wójcik

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska