Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 37 z dnia 09.09.2008

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
22 kraje w Chojnie
To także polski problem
Budują i remontują
Naukowcy proszą o wspomnienia
Kozie ranczo
Nasz dom spalili... (2)
Sport

Nasz dom spalili... (2)

Dalszy ciąg wspomnień Marii Wróblewskiej z domu Muraszka - mieszkanki Klępicza w gm. Moryń. Tragiczne losy rzuciły ją tu pod koniec wojny ze wsi Korościatyń w woj. tarnopolskim (dziś Ukraina). Wspomnienia spisał jej wnuk - Mirosław Siedziako z Cedyni.

Korościatyń - rok 1941 lub 1942. Jedyne zdjęcie z tamtych lat, które przetrwało w rodzinnych zbiorach. Stoją od lewej: autorka, dalej żona i siostra sąsiada Jana Drużgi. Siedzą: Jan Drużga i Jan Łużny (z prawej) - mąż Marii, zamordowany przez nacjonalistów ukraińskich
Na początku 1940 roku wyszłam za mąż za Janka Łużnego - mieszkańca naszej wsi i urodziłam córkę Hanię. Zamieszkaliśmy w domu mojego taty Michała Muraszki. Kilka dni po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 roku, tuż przed naszym domem zatrzymała się długa kolumna samochodów niemieckich, załadowanych wielkimi pontonami. Z samochodów wyskoczyli żołnierze i gałęziami wyciętymi z pobliskich krzaków zaczęli je maskować. Po pewnym czasie przyszli do naszej chałupy, przynosząc przeróżne produkty. - Marusiu, zrób nam pierogów - prosili. Zdziwiło mnie, że niektórzy mówili po polsku. - Dlaczego nie? - pomyślałam i zaczęłam przygotowywać ciasto. Kiedy zaczęłam je lepić, zniecierpliwieni żołnierze zaczęli mnie ponaglać. - Nie takie małe, Marusiu, nie takie!
Jeden z nich złożył dłonie jak do modlitwy i powiedział: - Takie wielkie, właśnie takie.
- No tak, ale jeśli zrobię takie duże, to sera starczy tylko na cztery - odparłam. Śmiali się.
Jak już sobie podjedli, jeden zaproponował, że nauczą mnie strzelać. Wyszliśmy przed dom i dali mi karabin do ręki. Na wzgórzu za naszą chałupą, gdzie paśliśmy krowy, ustawili tarczę i kazali w nią celować. Nigdy wcześniej nie strzelałam z karabinu i z ciekawości spróbowałam. Po naciśnięciu spustu siła odrzutu przewróciła mnie na ziemię. Wywołało to ogólny śmiech żołnierzy, a ja nie próbowałam więcej.

Po kilku dniach wcześnie rano usłyszałam hałas silników i kiedy później wyjrzałam przez okno, Niemców już nie było.
Po jakimś czasie w nocy zaczęły pojawiać się z różnych stron łuny na horyzoncie. To płonęły sąsiednie wioski napadnięte przez Ukraińców. Spodziewaliśmy się że nasza wieś Korościatyń może być następna. Wiedzieliśmy, że Ukraińcy - sąsiedzi z naszej wsi zbierają się w lesie z banderowcami. Czasem słyszeliśmy ich śpiew, kiedy wracali do domów po kolejnym mordzie.

Cała ta sytuacja zaczęła nas przerażać, baliśmy się wychodzić z domu. Nasze krowy i konie ukryliśmy w sadzie mojej ciotki, o którym mało kto wiedział i był zupełnie niewidoczny z drogi. Myśleliśmy, że są tam bezpieczne, przynajmniej przez jakiś czas. Niestety, jak się później okazało, nie były.
Pewnej nocy banderowcy zaskoczyli ciotkę i jej najbliższych w domu. W ostatniej chwili udało się im wyskoczyć z płonącego domu, wynosząc na rękach niedawno urodzone dziecko. Wujek owinął je pierzyną i ukrył w rowie, tuż przy drodze, a sam uciekł. Komu udało się dobiec do lasu - przeżył. Inni zastali wymordowani. Nad ranem po powrocie do wsi ujrzeliśmy przerażający widok. To była po prostu rzeź. Wszędzie leżały zmasakrowane zwłoki. Dopalały się zgliszcza domów i zagród. Trudno sobie to wyobrazić, a jeszcze trudniej o tym mówić...

Ciocia odnalazła dziecko w tym samym miejscu, gdzie zostało ukryte - całe i zdrowe. Widziałam, jak zbierano zabitych i jak przygotowywano ich do skromnego pogrzebu. Głowy pomordowanych owijało się szmatami i po krótkiej modlitwie składało się do grobu. Księdza już we wsi nie było. Wyjechał po tym, jak banderowcy chcieli wejść do plebanii, w ostatniej jednak chwili zostali odparci.

Czasami do wioski zaglądali Niemcy. Pewnego razu, kiedy pracowaliśmy na polu pod lasem, podszedł do nas oficer niemiecki. Pamiętam do dzisiaj, jak lśniły mu guziki na mundurze. - Co robicie, gosposiu? - zwrócił się do nas po polsku. - Siano przewracamy - odpowiedziałam. Chwilę jeszcze patrzył, jak pracujemy i poszedł dalej. Zaraz po tym rzuciliśmy grabie i widły i uciekliśmy prosto do domu. Baliśmy się, że poszedł po innych żołnierzy, żeby nas złapać.
Po kilku dniach do wsi wjechały ciężarówki z żołnierzami niemieckimi, którzy rozpoczęli przeczesywanie lasu. Musieli wiedzieć, że większość gospodarzy trzymało tam inwentarz. Nie szukali długo. Wśród znalezionych krów były i nasze. Tato nie chciał oddać i kurczowo trzymał sznurek, do którego była przywiązana krowa. Wyszarpali mu go jednak, przy okazji zdzierając całą skórę z dłoni. Po tym wszystkim przyszedł do domu i usiadł w kącie. Przez dłuższy czas nie mówił nic. - Co się stało ? - zapytał Janek.
- Krowy nam zabrali, nie mamy krów!
- Nie ma, to nie ma - odpowiedziała mama. - Jakoś sobie poradzimy.
Została nam tylko jedna krowa, którą pożyczyliśmy mojej cioci, mieszkającej na drugim końcu wsi, a teraz musieliśmy się o nią upomnieć.

Żeby podratować rodzinny budżet, czasami pędziliśmy samogon. Zajmowała się tym głównie mama. Tato tylko pomagał. Chodził po wodę do leśniczówki. Pewnej nocy przyszli banderowcy.
- Wódki chcemy! - krzyczeli od samego progu. - Nie mam - odpowiedział tato. Jednak po chwili zmienił zdanie, przecież na zapleczu mama pędziła bimber, a na samym środku izby stała wielka, 30-litrowa butla, do korka wypełniona samogonem. Wyglądała, jakby była pusta.
- No dobra, dam wam parę butelek - tata podszedł do okna i z parapetu, gdzie stało ich kilka, dał im trzy lub cztery.
Tym razem odeszli... Okazało się później, że najgorsze było jeszcze przed nami.
(cdn.)

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska