Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 38 z dnia 16.09.2008

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Różne języki, jedna Europa
Bunt w Trzcińsku
Zapomniane sanktuarium
Wspólny region
Nasz dom spalili... (3)
Sport

Nasz dom spalili... (3)

Dziś ostatnia część wspomnień Marii Wróblewskiej z domu Muraszka - mieszkanki Klępicza w gminie Moryń, a do 1945 roku wsi Korościatyń na Tarnopolszczyźnie

Napady banderowców na wieś zdarzały się dość często, ale najstraszniejszy z nich miał miejsce pewnej zimowej nocy. Mama przygotowała kolację, kaszę na mleku. Rozlała w talerze i postawiła na stole, mówiąc: - Janek, jedz, bo kto wie, jak będzie później, możesz być głodny.
- Poczekam aż wystygnie - powiedział. - Pójdę na drogę, zobaczę, co się dzieje.
Kiedy wyszedł przed dom, zobaczył, jak po drodze na saniach jadą banderowcy. Wbiegł do domu i zawołał:
- Uciekajmy szybko do lasu, we wsi są banderowcy. Pojechali na stację.
Wszyscy poderwaliśmy się od stołu. Mama chwyciła moją córkę Hanię, zawijając ją w jakiś koc, który akurat był po ręką. Ja wzięłam kożuch, garnuszek i cukier w kieszenie i tak wybiegliśmy z domu. Dopiero kiedy znalazłam się w lesie, odważyłam się spojrzeć za siebie. Widziałam, jak do naszego domu wchodzą banderowcy. Uzbrojeni w widły i topory, rozbiegli się po chałupach, mordując zaskoczonych mieszkańców. Wyglądało to tak, jakby każdy z nich miał wyznaczone zadanie. Mężczyźni przeważnie mordowali, a inni - wśród których były kobiety, a nawet dzieci - rabowali i podpalali. Zrabowany dobytek ładowali na sanie i wywozili. Widziałam, jak palą się chałupy. Zrobiło się widno jak w dzień. Ryk palonego żywcem bydła rozchodził się po okolicy. Słyszałam krzyki ludzi i strzały.
Naszym sąsiadem był Ukrainiec, który ożenił się z Polką. Bardzo często, kiedy robiło się niebezpiecznie, uciekaliśmy do niego. Banderowcy nigdy tam nie zaglądali. Zawsze wiedział, co się będzie działo i nas ostrzegał. Kiedy trochę się uspokoiło, postanowiliśmy wyjść z lasu i ukryć się u niego. W chałupie byli już inni Polacy, którzy nie zdążyli uciec do lasu lub - tak jak my - wrócili, ale nie chcieli wracać jeszcze do siebie.
Sąsiad nasz, Drużga, miał wielką oborę, w której trzymał konie, krowy i wielkiego byka. Banderowcy ją podpalili. Słyszeliśmy przerażający ryk palonych żywcem zwierząt. Tylko byk jakoś rozwalił ścianę obory i wydostał się na zewnątrz. Był bardzo poparzony i głośno ryczał z bólu. Dodatkowo ktoś go postrzelił, więc był bardzo agresywny i rzucał się na ludzi. Podszedł do chałupy, gdzie się ukryliśmy i ocierając się o ścianę, próbował zedrzeć poparzoną skórę. Chałupa trzęsła się cała, baliśmy się, że się rozleci. Dodatkowo przeraźliwy ryk mógł zwrócić uwagę Ukraińców. Mężczyźni ostrożnie wyszli na dwór i cepami powoli odgonili go.

Jedna moja znajoma, nie pamiętam już jej nazwiska, w chwili napadu banderowców na wieś pobiegła razem z dzieckiem na drugi koniec wsi do ciotki, żeby się tam ukryć. Ale tam też już byli banderowcy. Zdążyła się jeszcze schować za kopcem ziemniaków. Niestety, znaleźli ich bez trudu i tak leżących na ziemi rozstrzelali serią z karabinu maszynowego. Leżała jakiś czas bez ruchu, udając zabitą. Kiedy odeszli mordercy, zobaczyła, że jedyną osobą pozostałą przy życiu jest tylko ona i jej dziecko. Szturchnęła ciotkę - nie żyła. To samo było z wujkiem i jego matką. Zabrała dziecko na ręce i przez zaśnieżone pola przekradła się do nas. Dopiero nad ranem, przerażona i zziębnięta, zapukała do drzwi zaprzyjaźnionego Ukraińca, naszego sąsiada.
Kiedy było już po wszystkim, do wsi przyjechali Niemcy.
- Kto was tak spalił? - pytali.
- A my wiemy, kto? Byliśmy ukryci - odpowiedzieliśmy.

Nie był to niestety koniec. Któregoś dnia do mojego domu przyszło trzech mężczyzn. - Janek, zbieraj się, bo tam banderowcy na sąsiedniej wsi Polaków mordują.
Mój mąż Janek był w takich oddziałach samoobrony, pełnił wartę, ostrzegając wieś przed napadem banderowców. - Wrócę rano, Marysiu - powiedział i wyszedł. Minął ranek i cały dzień, a Janek nie wrócił. Czekałam coraz bardziej niespokojna, że coś mu się stało. Dopiero po kilku dniach od ludzi z sąsiedniej wioski dowiedziałem się, że była jakaś strzelanina. Później ktoś nawet przyszedł i powiedział, że Janek nie żyje i gdzie leży. Nie odważyłam się go jednak odszukać, gdyż las, w którym prawdopodobnie był, zajęli Ukraińcy. Miałam córkę, musiałam o tym pamiętać.
Do dziś nie mogą pogodzić się, że tam został, bez grobu i krzyża.

Po przejściu frontu trochę się uspokoiło, ale i tak baliśmy się w dalszym ciągu. Nie oddalaliśmy się od domu. Jakimś cudem nasz dom przetrwał wszystkie te zawieruchy. Po jakimś czasie zaczęto nas namawiać do wyjazdu na zachód, na "ziemie odzyskane". Po tym, co tu przeżyliśmy, decyzję o wyjeździe podjęliśmy bez wahania.
Najpierw jednak musieliśmy zapłacić podatek i zdać kontyngent, dopiero wtedy wydano nam papiery. Wynajętym wozem, z tym, co udało się na niego zapakować, jechaliśmy przez ukraińskie wioski i dalej promem do Stanisławowa. Od napotkanych po drodze mieszkańców Korościatynia dowiedzieliśmy się, że banderowcy spalili nasz dom. Mieliśmy dużo szczęścia, że już po naszym wyjeździe.
W Stanisławowie załadowaliśmy się do pociągu. Zajęliśmy jeden wagon razem z rodziną Zająców, pochodzącą z naszych stron. Jedną część wagonu zajęły zwierzęta gospodarskie, a drugą my. Ruszyliśmy w długą i męczącą podróż. Pociąg często się zatrzymywał. Żywność szybko się skończyła i nie mieliśmy nic do jedzenia. Raz pociąg stanął w szczerym polu. Wyskoczyliśmy z wagonu w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Znaleźliśmy kopiec z ziemniakami, co pozwoliło nam zrobić zapasy na dalszą część podróży.

Przed samą granicą zabrali nam parowóz. Na następny czekaliśmy parę dni. W końcu zmęczeni, brudni i głodni dojechaliśmy na Ziemie Zachodnie. Stacja nazywała się Godków. Po jakimś czasie podjechały samochody . - Dokąd chcecie jechać? - zapytał kierowca. - Nie wiemy. Tam, gdzie nas zawieziecie, tam będziemy. Zawieźli nas do wsi Klępicz koło Morynia, gdzie zajęliśmy jeden z pustych domów.

Podczas jednej z wizyt u mojej rodziny w Orzechowie zapoznałam mojego przyszłego męża - Władysława Wróblewskiego (1923-1996), syna Stanisława Wróblewskiego (1899-1986). Władek pochodził z Chodaczkowa i po powrocie z Niemiec z robót przymusowych zamieszkał z rodzicami, którzy osiedlili się właśnie w Orzechowie. Nie mogliśmy jednak wziąć ślubu kościelnego aż do chwili, kiedy - zgodnie z prawem kościelnym - mój pierwszy mąż, Jan Łużny, oficjalnie został uznamy za zmarłego. Ślub kościelny z Władysławem Wróblewskim zawarłam dopiero w latach osiemdziesiątych.
Maria Wróblewska

Zbrodnie ukraińskich nacjonalistów na polskiej ludności podczas II wojny na Wołyniu i we wschodniej Galicji były niezwykle okrutne i wielu historyków określa je jako krwawe czystki etniczne i ludobójstwo. Choć motywowane były rozpaczliwym pragnieniem utworzenia wymarzonej wolnej Ukrainy, to nic nie usprawiedliwia zabijania zwykłych ludzi, a zwłaszcza kobiet i dzieci. Pamiętajmy jednak też o drugiej stronie medalu, o której pisał np. prof. Andrzej Friszke, mając na myśli politykę narodowościową II Rzeczypospolitej: "W ciągu 20 lat państwo polskie dysponowało wieloma środkami, które mogły być wyzyskane dla wytworzenia przychylnego nastawienia do Polski przynajmniej u części obywateli ukraińskich... Celu tego nie osiągnięto. Żniwo tej polityki zbieraliśmy podczas II wojny światowej".
(red.)

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska