Nigdy więcej?
W niedzielę 20 września, wraz dwoma zawodnikami z naszego klubu biegowego KB Hermes, wystartowałem w największej biegowej imprezie Europy, czyli Maratonie Berlińskim. Wszyscy byliśmy debiutantami, więc był to dla nas prawdziwy chrzest biegowy i pewna nobilitacja dla długodystansowca-amatora. Maraton Berliński to nie tylko bieg, to potężna instytucja, potężne przedsięwzięcie organizacyjne, spory biznes i przede wszystkim niesamowita impreza. Komuś, kto tego nie widział, trudno wytłumaczyć, jak na starcie może stanąć 41 tys. uczestników, co się potem dzieje, jak organizatorzy sobie z tym radzą. W tym roku padł kolejny rekord, bo do Berlina przyjechali zawodnicy ze 122 krajów. Niesamowita mieszanka języków, kolorów skóry, ubiorów, zwyczajów itp. Tylko to warto zobaczyć. A na trasie? Prasa podaje, że było milion kibiców. A co oni wyprawiają? Tańczą, śpiewają, biją w bębny, trąbią, krzyczą, gwiżdżą, a przede wszystkim klaszczą i dodają otuchy tym, którzy przez 2, 3, 4, 5 lub 6 godzin uklepują nogami asfalt. Niezliczona ilość transparentów, narodowych flag, napisów. Poza tym była to ostatnia niedziela przed wyborami parlamentarnymi, więc biegło się ulicami przypominającymi galerię obrazów w muzeum.
Co z nami? Wszyscy dobiegliśmy, ale ciężko zgrzeszyłbym mówiąc, że było lekko i pięknie. Nawet nie ma sensu opisywać w szczegółach tych wrażeń, bo może to zrozumieć tylko maratończyk, który biegał pierwszy raz. Najgorszy jest piekielny stres, że się nie dobiegnie i przynajmniej rok przygotowań pójdzie wniwecz. To tak, jakby alpinista musiał 10 metrów przed szczytem skapitulować. Wszyscy byliśmy bliscy tego. Jurek Kołaczyk z Morynia musiał skorzystać z masażu, ja chyba tylko cudem skończyłem, bo miałem już totalne skurcze łydek (zatrzymywałem się kilkakrotnie na automasaż), a nasz "młodzik" - student z Gryfina Olek Ludwiniak po biegu długo miał ciemno w oczach. Byłem tak padnięty, że nawet na mecie się nie cieszyłem, a zawieszony na szyi medal ważył chyba ze 2 kg. Gdy spotkaliśmy się po biegu, każdy oświadczył: nigdy więcej! No tak, ale na następny dzień, gdy wymienialiśmy telefonicznie wrażenia, już to stwierdzenie się nie pojawiało.
Dwie godziny po biegu przed siedzibą parlamentu. Od lewej: A. Ludwiniak, T. Wójcik i J. Kołaczyk
|