Tajfun w Gryfinie
To było jak klasyczny tajfun. 10 czerwca byłem akurat w Gryfinie, gdy przeszła przez to miasto słynna nawałnica. Nikt się nie spodziewał, że będzie tak groźna. Nadciągająca chmura wcale nie wyglądała strasznie i wydawało się, że po małej "wiatrówce" trochę pokropi i będzie spokój. Tymczasem nagle, po paru sążnistych uderzeniach piorunów, lunął mocny deszcz pomieszany z gradem i uderzył niesiony huraganowym wiatrem w drzewa. Na Górnym Tarasie młode drzewka prawie przygniatało do ziemi. Po minucie liście fruwały jak zmiksowane, a duże kule gradu wysoko odskakiwały od chodnika. Wszystko trwało parę minut. Pomyślałem wtedy, że na dole, na Łużyckiej, gdzie są stare drzewa, będzie katastrofa. Nie myliłem się. Gdy tylko wiatr nieco przycichł, usłyszałem złowieszcze sygnały wozów strażackich. Przypuszczałem, iż ulice nie będą przejezdne przez parę godzin. Mile się zdziwiłem, bo niespełna godzinę później Łużycka była już przejezdna. Wyglądała jak po trzęsieniu ziemi, lecz większe przeszkody usunięto na pobocze. Tu wielka pochwała dla naszych służb porządkowych, a w szczególności gryfińskiej straży pożarnej. Jednak część miasta pozbawiona była prądu, zalanych zostało parę ulic. Zniszczeniu uległo kilkanaście samochodów. Ucierpiały też pobliskie wsie, np. Wełtyń.
|