Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 49 z dnia 07.12.2010

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Kto wygrał w II turze?
Konarski po raz drugi
Nikogo w sejmiku
Drobne korekty
Chojna poukładała radę
Pikantnie w Cedyni
Mieszkowice - wybory z precedensem
Moryń - przewodnicząca z jednogłośnym poparciem
Trzcińsko-Zdrój - zwyczajna i nadzwyczajna
Kolorowy świat dzieci
Utopili człowieka
Koronowany maratończyk

Koronowany maratończyk

Dariusz Makowski w maratonie we Wrocławiu
Rozmowa z Dariuszem Makowskim z Chojny - maratończykiem, który niedawno zdobył koronę maratonów polskich. To symboliczne wyróżnienie przyznawane jest tym, którzy w ciągu 2 lat przebiegną trasy pięciu najbardziej prestiżowych maratonów w naszym kraju (Wrocław, Kraków, Warszawa, Poznań, Dębno).

„Gazeta Chojeńska”: - Od kiedy biegasz?
Dariusz Makowski: - Od ponad dwóch lat. Pierwszy raz wystartowałem 2 lata temu pod koniec lipca w Moryniu. Wcześniej oczywiście ruszałem się rekreacyjnie, ale tylko wtedy, gdy miałem ochotę.
- A co cię skłoniło do biegania?
(śmiech) - Kryzys wieku średniego.
- Przytyłeś?
- Zacząłem się zaokrąglać i to był sygnał, żeby coś robić, a bieganie jest najmniej absorbującą metodą, bo zakłada się buty i dres i wybiega z domu.
- Śledząc wyniki maratonów, nie mogłem cię namierzyć, bo nie startowałeś jako chojnianin, tylko mieszkaniec Polkowic. Dlaczego?
- W Chojnie mieszkam od 14 lat, ale na stałe jestem zameldowany w Polkowicach, a gdy się zgłaszałem do maratonów, to mnie zawsze weryfikowali na podstawie dowodu osobistego.
- Na zgłoszeniach też podajesz „Drużyna Szpiku”. Z czym to się wiąże?
- Bardzo mi się spodobała akcja wspomagania cennej inicjatywy walki z rakiem. Drużyna Szpiku jest pochodną założonej 2 lata temu w Poznaniu fundacji Anny Wierskiej „Dar Szpiku”. W całej Polsce powstały biegające drużyny. Mamy specjalne koszulki i jest nas około 2 tysięcy. Najwięcej w Wielkopolsce. Gdy ktoś spełnia warunki, może być dawcą szpiku, a ponadto zawodnicy odwiedzają szpitale z chorymi na białaczkę, robią pogadanki w szkołach itp.
- Ile miałeś w nogach, gdy odważyłeś się na pierwszy maraton?
- Niewiele, bo biegam z przerwami. Od połowy maja do końca lipca nie trenuję ze względu na alergię (katar sienny) i zaczynam dopiero w sierpniu, gdy już trawy przekwitną. Dwa tygodnie przed tym pierwszym maratonem we Wrocławiu przebiegłem jeszcze Półmaraton Gryfa w Szczecinie i to wszystko.
- To miałeś dużo odwagi.
- No tak. Właśnie ten pierwszy maraton był chyba dla mnie najłatwiejszy i najradośniejszy, bo człowiek jest taki podbuzowany, bardzo zmotywowany. Jeszcze w hotelu koledzy - renomowani maratończycy - odpowiednio mnie przeszkolili – i... poleciałem.
- Był kryzys?
- W zasadzie nie, ale po trzydziestce cały czas sobie w myślach powtarzałem, że nigdy więcej.
- Straty w paznokciach, inne dolegliwości?
- No bez tego nie można być maratończykiem. Oczywiście, że mimo wcześniejszej wiedzy, że paznokcie trzeba krótko poobcinać i buty mieć sporo większe, kierowałem się swoimi odczuciami. Poszły paznokcie do wymiany. Po raz pierwszy też przekonałem się, że od biegania mogą boleć ręce, gdy się je trzyma w określonej pozycji ponad 4 godziny. Zresztą wiesz, jak to jest, bo masz ten bieg za sobą. Ominęło mnie to, co najgorsze, czyli skurcze mięśni. Mój znajomy mocno się przygotowywał i zaplanował wynik poniżej 4 godzin, a jak go chwyciły, to ledwo się dowlókł z czasem o godzinę gorszym.
- Który z tych pięciu maratonów jest najlepiej zorganizowany?
- Raczej poznański, ale wszystkie są porównywalne. Zawodnicy najbardziej narzekają na Warszawę. Ja jednak mam stamtąd pozytywne odczucia.
- W Dębnie chyba miałeś już wszystkiego dość?
- Wcale mi się nieźle biegało. Gdyby nie ten wiatr, to byłyby optymalne warunki. Biegłem w spodenkach i koszulce i tylko trochę na końcu zmarzłem. Nieoczekiwanie też miałem tam najlepszy czas 4:24. Ten chłód miał zapewne wpływ na zapotrzebowanie na energię, bo po raz pierwszy poczułem wyraźny głód i na ostatniej pętli, oprócz swoich żelków, dożywiałem się wafelkami.
- Jak sobie radzisz z dożywianiem na trasie i posiłkiem przed biegiem?
- Nic szczególnego. Jakiś lekki posiłek węglowodanowy, a na trasę biorę 3 porcje żelków (skondensowana, witaminizowana mikstura energetyczna, którą spożywają sportowcy po rozcieńczeniu z wodą – przyp. red.) i to mi wystarcza. Przed biegiem nawadniam się izotonikiem.
- Masz już koronę?
- To żadna korona, tylko miniaturowy, symboliczny znaczek. Jeszcze nie dostałem, bo dopiero niedawno złożyłem wniosek, a trzeba przecież zweryfikować te biegi i dopiero za jakiś czas mi przyślą poświadczenie.
- Co ci daje bieganie?
- To duża frajda, sposób na utrzymanie się w przyzwoitej formie, a ponadto wiele przeżyć na imprezach. Wyjazdy sporo kosztują, ale poznaje się kraj, fajnych ludzi. Obecnie organizuje się wiele imprez biegowych – nawet w dziwnych miejscach. Biegałem np. w kopalni soli w Bochni. Przymierzam się też w przyszłości do jakiegoś biegu ekstremalnego, jak Bieg Katorżnika czy Bieg Rzeźnika. Za tydzień jedziemy do Torunia, aby przebiec półmaraton razem z wieloma Mikołajami i przywieźć piękny dzwoneczek.
- A warto, bo to niepowtarzalna impreza i w tym roku chyba będzie nas około 2 tys. Gdzie trenujesz?
- Z reguły na Lotnisku w Chojnie na pasach startowych. Trochę twardo i nudno, ale nie traci się czasu na wyjazd do lasu. Tam robię zazwyczaj dwa kółka po 5200 m i wracam truchtem do domu, więc objętościowo trening w sam raz. Teraz w każdą niedzielę biegamy wspólnie z grupą chojeńsko-moryńską w lesie pod Rurką, więc jest pewne urozmaicenie.
Rozm. Tadeusz Wójcik

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska