Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 03 z dnia 18.01.2011

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Spółdzielnia nadziei
W Baniach nie zwalniają tempa
Dom z kasztanem
Orkiestrowe remanenty
Tajemnice cedyńskich cysterek
Jeżu malusieńki
Hej kolęda, kolęda...

Dom z kasztanem

Emil Chróściak
W ostatnim ubiegłorocznym numerze relacjonowaliśmy zakończenie konkursów, prowadzonych przez Stowarzyszenie Historyczno-Kulturalne Terra Incognita w Chojnie. Jeden nosił nazwę „Moje korzenie. Historia mojej rodziny a historia regionu” i skierowany był do młodzieży szkół ponadgimnazjalnych i III klas gimnazjów. Dziś prezentujemy wybrane fragmenty zwycięskiej pracy Emila Chróściaka z kl. I LO Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Gryfinie pt. „Bo nikt nie wiedział, że tu jest Polska…”. To opowieść jego prababci o przyjeździe na nasze tereny w 1945 roku.

- Nie mieliśmy pojęcia o tym, że jesteśmy już w Polsce! Nikt z nas nie wiedział, że to jest Polska. Dla nas to był Stettin, nie Szczecin! - opowiada babcia. – Zygmuś powiedział, że nie możemy dłużej czekać, bo idzie noc i musimy jechać. Dojechaliśmy do Mescherin. Most na Odrze był zerwany i obok wybudowano pontonowy. Nie mogliśmy się przeprawić na drugą stronę, bo Rosjanie przeprawiali czołgi. Czekaliśmy tam bardzo długo, aż w końcu nam się udało. Potem sytuacja się powtórzyła, bo Odra ma tam dwie odnogi. Na drugą stronę przeprawiliśmy się dopiero o piątej nad ranem – opowiada babcia. – Dotarliśmy do Gryfina na dzisiejszą ulicę Łużycką. Pamiętam wyraźnie dom z okrągłym balkonem. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie mamy jechać. Zdecydowaliśmy, że pojedziemy w kierunku wschodzącego słońca. Około osiemnastej dotarliśmy do Lubanowa. Wszystkie wozy stanęły koło kościoła i szukały miejsca na dłuższy postój. Mama chciała, żebyśmy jechali do Malanowa do Wielkopolski. Znaleźliśmy miejsce dla naszych koni i wszyscy poszliśmy do świetlicy - wspomina babcia. Prawie zupełnie obcy ludzi spali razem w jednym pomieszczeniu. Myśleli, że Lubanowo to ich chwilowy postój i wkrótce wyruszą w dalszą podróż. - W nocy usłyszeliśmy rżenie koni. Zygmuś poszedł zobaczyć, co się stało. Okazało się, że jeden Rosjanin zabrał sobie naszego konia. Zygmuś zaczął wrzeszczeć, ale żołnierz wyjął pistolet i powiedział, że go zastrzeli, jeśli się nie uspokoi. Tak oto zostaliśmy tylko z jednym koniem - opowiada babcia. - Tej nocy była straszliwa burza. Widzieliśmy, jak pali się stodoła, ale nikt jej nie gasił. Czekaliśmy do rana i nie wiedzieliśmy, co mamy robić dalej. Rano zaświeciło słońce. Była przepiękna pogoda, jakby zupełnie nic się nie stało - opowiada babcia. Marianna zabrała z Rügen kilka butelek bimbru. Jedną z butelek dała Zygmuntowi, aby kupił za nią konia. W owym czasie w Baniach urzędował już wójt. Tego dnia przebywał akurat w Lubanowie. Zygmunt udał się do niego i opowiedział, co ich spotkało. – Wójt powiedział: „Nigdzie nie pojedziesz, bo tu jest Polska i tu macie się osiedlić. Tu są wolne domy, wybierz sobie jeden i napisz kartkę na drzwiach, że jest zajęty przez Polaka”. Zygmuś powiedział, że rano chcemy jechać dalej, ale wójt oświadczył mu, że rano koło cmentarza będzie stała już warta i nikt nie przejedzie. Czekałam na Zygmusia z moim bratem Edziem.
- Zobaczyliśmy, że po drugiej stronie drogi stoi dom, przed którym rośnie ogromny kasztan. Jak tu było pięknie… - babcia coraz bardziej pogrąża się we wspomnieniach. - Rozmawialiśmy z bratem po niemiecku o tym, jak bardzo chcielibyśmy zostać w tym domu. Zygmuś wrócił i powiedział nam, że nie możemy jechać dalej – opowiada babcia. Postanowili zostać tu przez kilka dni, a potem jechać do Malanowa. Wprowadzili się do „domu z kasztanem”. Podczas wojny służył za lazaret. W dużym pokoju stało dziesięć szpitalnych łóżek. Pościel była zakrwawiona, a na każdym łóżku znajdowały się fekalia. Rodzina postanowiła zrobić w domu porządek. - Udało nam się znaleźć cynkową wannę. W domu nie było prądu, ale mama podgrzała na kuchni wodę do kąpieli. Miałam na sobie pięć sukienek, spódnicę mamy i chustę na głowie, bo bardzo bałam się, że Rosjanie mogą mnie zgwałcić. Kiedy już się rozebrałam i wykąpałam… to było najprzyjemniejsze uczucie w moim życiu – wspomina babcia. Józefa miała walizeczkę z Czerwonego Krzyża z zestawem do pierwszej pomocy. Zygmunt urwał od niej wieko, napisał na niej swoje nazwisko i przybił do drzewa. Nie zwrócił jednak uwagi na to, że znajduje się na nim czerwony krzyż. - Rosyjscy żołnierze myśleli, że mieszka tu lekarz i z czasem zaczęli do nas przychodzić po pomoc – wspomina babcia. Zygmuntowi w końcu udało się kupić konia, lecz niestety, z jednym okiem. Zygmunt musiał podjąć decyzję. Po aresztowaniu Ignacego to on stał się głową rodziny. Nie będą czekać na możliwość wyjazdu do Malanowa. Zostają tutaj.

Wkrótce okazało się, że dom posiadał bardzo wiele zalet. Przede wszystkim był doskonale wyposażony. - W piwnicy znajdowały się kartofle i buraki. Udało nam się je nawet zasadzić. Jednak nie było łatwo - śmieje się babcia. - Gdy tylko troszkę wyrosły, Rosjanie zaczęli nam je wykopywać. Zygmuś znalazł na strychu pistolet i zaczął do nich strzelać. Chciał ich przepędzić, ale gdzie tam! Wyciągnęli broń i zaczęli strzelać do niego. Innym razem Sowieci próbowali nam kraść czereśnie, więc znowu wywiązała się strzelanina. Czasami bywało tu jak w jakimś filmie - wspomina ze śmiechem babcia. Zygmuntowi udało się załatwić pozwolenie na broń niedługo po przyjeździe. - Wtedy wszystko można było załatwić za bimber. Żadne pieniądze nie miały tu wartości - dodaje babcia. Żołnierze wielokrotnie próbowali odebrać Zygmuntowi broń. Raz chcieli nawet podrzeć jego zezwolenie, ale Zygmunt sprytnie zdążył je ukryć. Z czasem odkupił od Rosjan karabin MP. - Tak zaczęło się nasze życie w Lubanowie - dodaje babcia. Niedługo potem do Lubanowa przyjechali pracownicy gminy. Okazało się, że do gospodarstwa zajętego przez Zygmunta i jego rodzinę należy 56 hektarów ziemi. Nowi gospodarze zasadzili owies i jęczmień. - Zygmunt sprowadził do domu wielu Niemców, którzy pozostali na tych ziemiach. Pozwolił im mieszkać w domu w zamian za pomoc przy uprawie ziemi. Pracowała u nas rodzina Ziemannów. Bardzo dobrze nam się z nimi mieszkało. Niemcy znaleźli gdzieś kozę i dzięki temu mieliśmy jako pierwsi kozie mleko. Ktoś przyprowadził nam także krowę, którą znalazł w lesie. Miałam małe dziecko do wykarmienia i mleko było nam bardzo potrzebne - opowiada babcia. Krowa była w fatalnym stanie. Bardzo długo nikt o nią nie dbał i jej nie doił. Z jej wymion leciała krew. Jednak i z tym rodzina sobie poradziła. Rosjanie pędzili bardzo wiele krów zza Odry. Pewnej nocy Zygmuś poszedł do nich z naszą krową i butelką bimbru. Ku naszemu zdziwieniu rano wrócił z nową, całkiem zdrową krową - śmieje się babcia. Rodzina miała już własne mleko i masło.

We wsi nie funkcjonował kościół ani sklep. Kościół nie został jednak zdewastowany podczas wojny, lecz dopiero po jej zakończeniu. - Sowieci strzelali do kościoła. Nie wiem, dlaczego zachowywali się jak zwierzęta. Wytłukli wszystkie szyby, zniszczyli zegar i wyrzucili wszystkie ławki - opowiada babcia. Budynek odbudowano dopiero w latach 60. W 1948 r. do gospodarstwa przybyli geodeci z Warszawy. Według nowego zarządzenia każde gospodarstwo mogło mieć tylko 10 ha ziemi. Rodzinie przypadło tylko 8.

- W Lubanowie zaczął się tworzyć kołchoz. Początkowo nikt nie chciał się zapisać. Zygmuś również nie chciał. Panowie z powiatu zaprosili go do siebie. Wypili trochę wódki, a potem zaczęli go zachęcać do zapisania się. Kiedy się nie zgodził, kłamali, że jeden nasz sąsiad już się zapisał. Zygmuś w końcu się zgodził, czego potem żałował - opowiada babcia. Do kołchozu zapisała się tylko połowa wsi. - W Lubanowie mieszkali głównie ludzie wracający z niewoli z Niemiec. Ci ludzie nie ufali komunistom i nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego - mówi babcia. Komuniści rozpoczęli szykanowanie gospodarzy, którzy nie należeli do wspólnoty. - Na ich domach pisano kredą „Kułaki! Krwiopijcy!”. Na całe szczęście w latach 50. kołchoz został rozwiązany - wspomina babcia. Po rozwiązaniu kołchozu cały jego dobytek został rozkradziony. Przez wiele lat pracy Zygmunt nie zarobił prawie nic. Rodzina dostała swoją ziemię z powrotem.
- I tak oto toczyło się nasze życie na tych ziemiach - opowiada babcia.

Cały tekst ma się ukazać w kolejnym tomie „Rocznika Chojeńskiego”

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska