Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 10 z dnia 08.03.2011

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Odnaleźć w sobie włóczykija
Milion euro dla Trzcińska
Transkultura, czyli kultura bez granic
Weto kuratora
Są potomkowie von Humbertów
Międzynarodowy Rok Lasów
I otrze Bóg z ich oczu wszelką łzę...
Wsparcie dla świątyni
Polsko-niemieckie zapusty w Zielinie
Sport

I otrze Bóg z ich oczu wszelką łzę...

Przedstawiamy fragmenty kolejnej pracy, nagrodzonej w konkursie „Moje korzenie. Historia mojej rodziny a historia regionu”, zorganizowanym przez Stowarzyszenie Historyczno-Kulturalne Terra Incognita w Chojnie. W nr. 3 prezentowaliśmy zwycięski tekst Emila Chróściaka z kl. I LO przy Zespole Szkół Ogólnokształcących w Gryfinie, w nr. 4 Doroty Olechnowskiej z kl. III Gimnazjum im. J. Korczaka w Chojnie (II nagroda), a w nr. 6 - Anny Tomczyk z LO przy ZSO w Gryfinie (III miejsce). Dziś fragmenty pracy, która zajęła ex aequo III miejsce. Jej autorem jest Łukasz Pawłowski - uczeń Gesamtschule Talsand w Schwedt i LO przy ZSO w Gryfinie.

Pan Marian, szczery, lubiący żartować i otwarty na świat człowiek, urodził się 2 czerwca 1931 r. w szlacheckiej rodzinie w Potaszni, nieistniejącej obecnie wsi na południowych krańcach Polski. Był siódmym z dziewięciorga dzieci Agnieszki i Józefa Pawłowskich. Gdyby w 1938 r. ktoś mu powiedział, że odbędzie podróż swojego życia i osiądzie na stałe na ziemiach Pomorza Zachodniego, nie uwierzyłby.
- Był wrzesień 1939 roku. Miałem rozpocząć naukę w III klasie - opowiada pan Marian. - Niemcy zaatakowali Polskę. Potasznia leżała przy granicy z Ukrainą. Wojna nadeszła tu późno. Wjechał niemiecki czołg lub chyba nawet kilka. Nie mówili, abyśmy cokolwiek zabrali ze sobą. Po prostu załadowali naszą rodzinę do samochodu. Mamusi to nawet nie widziałem. Tato był w polu. Weszło dwóch mundurowych. Ryczeli jak zwierzęta: „Raus, raus!”. Nie trzeba było rozumieć ich języka, samo grożenie bronią i gesty mówiły wszystko. Rodziców nie widziałem już później. Brata, jego żonę i mnie zabrano na wóz. Odjechaliśmy tylko z walizką, szybko chwyconą przez brata. W ciężarówce byli też inni mieszkańcy wsi. Wszyscy mieli strach w oczach. Rozmawiać nie mogliśmy, bo co się kto odezwał, był bity strzelbą w twarz. Toteż jechaliśmy i jechaliśmy w milczeniu. Cała noc zeszła i jeszcze dzień, zanim się zatrzymaliśmy. Rozdzielili mnie i moich opiekunów. Wszystkie dzieci zabrano razem. Szliśmy, płacząc i myśląc, czy kiedyś zobaczymy jeszcze bliskich. Ktoś złapał mnie za nogi i zanurzył w kadzi pełnej wody. Zresztą nie tylko mnie. Wszystkie dzieci były topione. Chyba sprawdzali naszą wytrzymałość. Nie mam pojęcia. Po którymś razie zemdlałem... Obcięto mi wszystkie włosy, ubrano w paskowy strój. Mieszkałem w baraku pełnym dzieci w moim wieku, ale też starszych i młodszych. Spałem na drewnianej pryczy na górnym poziomie z pięcioma innymi chłopakami. Co noc słyszałem szlochy i co noc sam łkałem. Modliłem się z całego serca i prosiłem Stwórcę, by miał mnie w swej opiece.
Pewnego razu, a była cholernie mroźna zima, około godz. 5 zrobiono nam pobudkę. Ustawiliśmy się w rzędzie. Coś szwargotano. Było tak zimno, że stopy przymarzały mi do ziemi. Nie czułem własnych myśli. Oddano trzy strzały. Jeden chłopak nie wytrzymał. Zaczął biec. Padł. Podobnie dwóch innych. Wyczytano moje nazwisko. Ja stałem w tej śnieżycy. A prószyło diabelsko mocno. Nie ruszyłem się z miejsca. Drugi raz echem poniosło się moje nazwisko. Podszedł do mnie jakiś mundurowy. Dostałem w twarz. Nic nie poczułem. Złapał mnie za rękę i pociągnął. Upadłem na ziemię i czułem tylko ciepło. To krew z moich stóp i złamanego nosa. Zabrano mnie z innymi, wrzucono do wagonu. Jak psa. Choć ich psy były traktowane jak książęta. Przez zamarznięte rzęsy widziałem niewiele. Tylko czarny dym unoszący się nad krematorium. Ktoś złapał mnie za rękę i przytulił. Nie wiedziałem, kto. Szyny ugięły się pod ciężarem pociągu. Zaskrzypiało i gwizdek dał znak do odjazdu.

Jechaliśmy ze dwa lub trzy dni. Poznałem dziewczynkę, która była nieco ode mnie starsza. To ona mnie wtedy wzięła za rękę do siebie. W wagonie były same dzieci. Jechaliśmy bez końca. Swoje potrzeby załatwialiśmy w wagonie. Nie było postoju. A podmuchy wiatru przez nieszczelne deski powodowały, że większość zmarła. Ja sam myślałem, że odejdę. Płakałem, kiedy zamarzła moja dopiero co poznana koleżanka. Lecz łzy zamarzały, więc opanowałem emocje. Kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy, zobaczyłem napis: Gross Rosen.

Nie spędziłem tu zbyt wiele czasu, lecz spotkałem brata. Płakałem, padając w jego objęcia. Następnym transportem jechałem już z Marcelem i jego żoną. Bóg wysłuchiwał moich próśb.
Kiedy nasz pociąg zatrzymał się w Bergen Belsen, wysiadłem wraz z bratem i jego żoną. Przyjechał po nas jakiś bogato wyglądający pan. Nosił kapelusz, lecz w butach miał słomę, co mnie nieco rozbawiło, chyba pierwszy raz podczas wojny. Powiedział, abyśmy udali się za nim. Odprowadzało nas dwóch policjantów. Wsiedliśmy na wóz i pojechaliśmy. W sumie nie było strasznie. Przez ten okres pracowałem u tego niemieckiego gospodarza na roli. Pasłem owce, czyli robiłem to, co dobrze umiałem, gdyż od małego tatuś uczył mnie bycia pasterzem. Sami mieliśmy zresztą niemałe stadko owiec. Mój brat zajmował się rolą i pomagał od świtu do nocy w dojeniu krów, obrządkach, rąbaniu drewna na opał. Jego żona zajmowała się sprzątaniem, ogrodem. Inne kobiety z transportu musiały wykonywać ciężkie prace, nosić worki ze zbożem do spichrza czy wywalać obornik od kur, świń. Nasz gospodarz był miły. Uśmiechał się, uczył mnie niemieckiego. W sumie to na początku się go bałem, ale nawet brat i bratowa go polubili. Czasem nawet zjedliśmy z nim wspólny obiad. Był to guter Mann.

Wojna dobiegała końca. Z końcem wiosny 1945 r. alianci zajmowali Rzeszę. Bombardowali wioski, a ich głównym celem był Berlin. Wojska alianckie zawitały do obozu Bergen Belsen. W miasteczku Amerykanie rzucali cukierkami, rozdawali ubrania, prowiant, konserwy. Dostaliśmy wybór. Szansę na nowe życie. Z Amsterdamu mogliśmy płynąć do Nowego Świata albo wracać do domu. Miałem 14 lat. Mój brat z żoną postanowili wrócić. Cóż mogłem zrobić? Udałem się razem z nimi. Zresztą brat obiecał, że jeszcze zobaczę mamusię.

Rzeczywistość okazała się inna. Wprawdzie zostaliśmy odwiezieni na granicę, jednak to, co nas tam spotkało, różniło się od wyobrażeń. Nie mieliśmy szansy na odwrót. Rosjanie zabrali nam wszystko. „Wy nie wojowali, tylko my” - powtarzali. Cały prowiant, wszystkie ubrania i rzeczy, jakeśmy dostali od aliantów. Z Legnicy udaliśmy się do Wrocławia. Tu przebywał nasz brat Czesław. Obwieścił nam, że mama znajduje się w jakiejś wsi pod Szczecinem. Wsiedliśmy w pociąg i razem udaliśmy się do Gryfina. Miasto było zniszczone. Kiedy wysiedliśmy, powiedziano nam tylko: „Idźcie i szukajcie sobie domu”. Aż do Gardna maszerowaliśmy pieszo. Jakiś gospodarz jechał do Drzenina i zaoferował, że nas podrzuci. Stąd podążaliśmy dalej pieszo. Byłem oniemiały z wrażenia. Nasza mama była niedaleko! Nie mogłem się doczekać. Biegłem przodem i podskakiwałem. Doszliśmy do Parsowa. Znajdowało się tu wiele pustych domów i każdy mógłby wybrać coś dla siebie. Po kilometrze drogi dotarliśmy do Babina. Tu odnaleźliśmy naszą kochaną mamusię i rodzeństwo. Powiedziała nam, że ciągle się za nas modliła... Tato zmarł podczas wojny prawdopodobnie na zawał, a jeden z braci zginął na froncie wschodnim.

Tu, w Babinie, rozpoczęło się dla nas nowe życie. Dom był wielki, obora mogła pomieścić z 500 owiec. Nawet jezioro było widoczne z okna kuchni od podwórza... Mamusia zmarła w 1954 r. Bracia zaczęli się powoli wyprowadzać, a póki mieszkaliśmy razem, to musiałem we wszystkim pomagać. W 1952 r. ożeniłem się. W Polsce zaczął się czas komunizmu, a życie podczas niego to już zupełnie inna historia...

Siedziałem, słuchając w skupieniu. Łzy mi płynęły. Zdawałem sobie sprawę, iż wojna była straszna, ale nigdy nie dowiedziałbym się, że aż tak dotknęła moją rodzinę, gdyby nie opowieść Pana Mariana. Co było dla mnie ciekawe, nigdy nie powiedział nic złego na naszych zachodnich sąsiadów, nie miał nic przeciwko małżeństwu swojej córki z Niemcem. Pan Marian to mój dziadek. Z nim pierwszy raz pojechałem do Niemiec na wakacje. To on mi opowiedział tę historię, którą pamiętam i nie zapomnę...
Łukasz Pawłowski

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska