Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 22 z dnia 31.05.2011

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Zostać dzieckiem
Tłumy z Krawczykiem
Na targach nie tylko biznes
Zdążyć przed powodzią
Przebudzona do życia
Podwójny laureat
Zabiegi o rehabilitację
Konny zwiadowca (2)
Opowiadają ciałem
Zapisy na „Hydrozagadkę”
W rowerowym raju
Sport

Konny zwiadowca (2)

Powieźli nas do Toporka
Zgodnie z zapowiedzią, dziś pierwsza część rozmowy z Marianem Kołaczykiem z Morynia – sybirakiem, żołnierzem I Armii WP, który przemierzył cały szlak bojowy od Lenino do Berlina. To niezwykła opowieść frontowca, który był dwukrotnie ranny, biorąc udział w kilku bitwach i potyczkach. Niezwykłe jest także to, iż trzej jego bracia także poszli na wojnę i wszyscy z niej wrócili. Wrócili także z syberyjskiej zsyłki rodzice z pozostałą dwójką dzieci i zamieszkali w Mętnie (gm. Chojna).

„Gazeta Chojeńska”: - Czym Pana rodzice „zasłużyli” sobie na Sybir?
Marian Kołaczyk: - Ojciec był piłsudczykiem, a takich wywozili w pierwszej kolejności. Brali także ludzi, którzy mieli jakieś funkcje lub coś znaczyli, np. leśniczych, gajowych, nauczycieli, policjantów itp. My byliśmy kolonistami, którym Piłsudski nadał ziemię po wojnie polsko-bolszewickiej. To była kolonia, gdzie było chyba 18 gospodarzy. Wywieźli wszystkich. Mieszkaliśmy na terenie dzisiejszej Białorusi, woj. nowogródzkie, powiat Wołożyn, gmina Pierszaje.
- Pamięta Pan ten dzień?
- No pewnie! Miałem przecież już 16 lat. Było tak, jak w książkach piszą: godzina na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy, prowiantu i... na sanie. My mieliśmy trochę więcej czasu, bo najstarszy brat Bronek był krawcem i pracował poza domem, więc musieli pojechać po niego. To był 10 lutego 1940 roku.
- Podróż też taka jak piszą?
- Chyba wszyscy mieli podobnie. W zadrutowanym wagonie około 40 osób, piętrowe nary na spanie i dziura w podłodze na sranie. Otwierali przeważnie raz na dobę, przynosili kawę lub tylko kipiatok. Nieraz staliśmy długo, a nieraz jechaliśmy bez przerwy. Nikt nic nie wiedział. Jechaliśmy trasą transsyberyjską. Dotarliśmy na miejsce gdzieś po miesiącu. Znaleźliśmy się w Toporku w obwodzie Irkuckim. Stosunkowo niedaleko było spore miasteczko Tajszet. Tam była stacja kolejowa.
- Hotelik ładny wam przygotowali?
- Drewniany barak, w którym mieszkało około 30 rodzin. Przez środek było przejście, a po bokach pokoje. Każda rodzina dostawała po jednym. Na końcu korytarza był piecyk, na którym można było coś ugotować.
- A w pokojach też chyba mieliście piecyki?
- Nie było.
- Chyba Pan żartuje. Przecież to Syberia!
- Było ciepło: baraki drewniane i dodatkowo obłożone trocinami. A niech pan da do jednego pokoju 10 czy 12 osób, to zobaczy, czy zmarzną.
M. Kołaczyk w Gozdowicach na 66. rocznicy forsowania Odry, gdzie otrzymał Krzyż Kombatancki „Zwycięzcom”
- W jakim wieku miał Pan rodzeństwo?
- Najstarszy jest Bronek z 1920 roku, potem ja z 1924, Witek był o rok młodszy, następnie Franek, a potem Józek z 1933 r. Już w Toporku w 1943 r. urodziła się Irena. Najstarsi bracia jeszcze żyją. Bronek ma już 91 lat i cały czas mieszka w Warszawie. Żyje też Witek i Irena, która jest w Świnoujściu. Ogólnie więc rodzina jest długowieczna. Ojciec zmarł w wieku 97 lat, a mama miała 93.
- Trafiliście do obozu pracy?
- Tak to można nazwać. To był jeden z licznych w tej okolicy łagrów, ale już nie był ogrodzony.
- Więc mieliście swobodę poruszania się?
- W swoim przysiółku tak, lecz nie można było kontaktować się z innymi, bo enkawudzista, który jeździł na koniu z bronią, gdy spotkał kogoś poza wyznaczonym terenem, to mógł go zastrzelić. Granice na drogach wyznaczały drewniane szlabany. Gdy kogoś z naszych wysyłano do innego sioła, to musiał zostawić tę rzecz przed szlabanem i wracać.
- Ilu was było w tym obozie?
- Wydaje mi się, że około 2 tysięcy.
- Tylko Polacy?
- Polacy, a ruskie było naczalstwo i ci, co kartki wydawali, jacyś urzędnicy itp. Potem dali kilka fińskich rodzin. Bardzo porządni ludzie, a jakie ładne dziewczyny! Jeden miał takie nasze nazwisko. Nazywał się Skrycki.
- No tak, ale jak się z Finką można dogadać?
- Bardzo dobrze mówili po rusku.
- Od razu po przyjeździe pogonili do roboty?
- Gdzieś po dwóch - trzech dniach, bo musieli wszystkich pospisywać, poprzydzielać do odpowiednich prac itd.
- Pan gdzie trafił?
- Byłem jeszcze niepełnoletni (16 lat), więc dostałem konia, który był ode mnie o 8 lat starszy i woziłem deski z tartaku. Po paru miesiącach wypatrzył mnie s…syn enkawudzista i zrobił mnie brygadzistą. Miałem pod sobą 84 ludzi pracujących w tajdze.
- Zgodził się Pan?
- Cha, cha, cha…, a jak można było się nie zgodzić? Wezwał mnie do pustego pokoju, posadził naprzeciwko na stołku i mówi: „zostaniesz brygadzistą”. Ja na to, że nie umiem ani czytać, ani pisać po rosyjsku, a trzeba przecież notować normy, wydawać narzędzia itd. On na to: „Kak nie umiejesz, to nauczim, a kak nie choczesz, to…”. I odkrył przykryty chustką na stole pistolet. (cdn.)
Rozm. i fot. Tadeusz Wójcik

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska