Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 24 z dnia 14.06.2011

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
W końcu spoczęli na wieczność
Zaskoczyła nas frekwencja
Dopisała pogoda i widzowie
Spóźnione absolutoria
Młodzi Polacy i Niemcy sprzątali Chojnę
Kanalizacja rusza, Orlik stoi
Konny zwiadowca (3)
Mają wiedzę i dobre pióro
DNI CEDYNI 2011
Stadion z zapałek
Sport

Konny zwiadowca (3)

Wojna to wolność

Kolejny odcinek rozmowy z Marianem Kołaczykiem z Morynia, który z syberyjskiego obozu pracy poszedł na wojnę i przeszedł szlak bojowy od Lenino do Berlina

„Gazeta Chojeńska”: - I co? Nauczył się Pan rosyjskiego zgodnie z obietnicą enkawudzisty?
Marian Kołaczyk: - Musiałem. W dzień pracowałem w lesie, a wieczorami przez trzy miesiące uczyłem się w szkole. Chyba mi nieźle szło, bo potem, już na wojnie, niektórzy myśleli, że jestem Ruski. Gadałem prawidłowo jak mnie uczyli, a byli tacy, niby Rosjanie z innych republik, tacy mieszańcy, że z nimi po rusku nie mogli się dogadać. Ciężko było, bo człowiek z roboty ledwo nogi wlókł, a potem jeszcze nauka.
- A w lesie Pan sobie radził?
- Nawet bardzo dobrze. Byłem stachanowcem i zawsze wyrabiałem co najmniej 50 proc. normy więcej. Za to dostawało się większe normy żywnościowe. Więc nie głodowałem, a potem miałem jeszcze inne dojścia. Miałem dziewczynę, można powiedzieć narzeczoną, która pracowała w magazynie i wydawała talony na różny prowiant: mąkę, kaszę, konserwy, ubrania, walonki - więc mnie zaopatrywała.
- A co robił Kołaczyk-brygadzista?
- Paskudna robota, bo rano trzeba było pobrać z magazynu narzędzia dla wszystkich robotników (84 ludzi), piły, siekiery i co tam jeszcze było potrzebne, a po pracy rozliczyć się z tego. Tak więc wcześniej szedłem do pracy i później wracałem. Potem jeszcze te normy pisać, zdawać sprawozdania. To było najgorsze, bo jak taka dziewucha w wieku 17-18 lat nie mogła wyrobić normy, bo np. dostała okres i nie miała czym… - lepiej nie mówić, to co miałem napisać? Musiałem kombinować, bo zupy i chleba by nie dostała. Chłopaki też nie wszyscy radzili sobie, bo nie każdy nadaje się do pracy w lesie. Byli tacy, że gdyby im człowiek nie pomógł, to zginęliby. Mieli rodziny, dzieci i trzeba było je nakarmić. Potem, gdy już pracowałem w lesie przy zrywce i wywózce drewna, to dobrze zarabiałem i nieraz dawałem koniuchowi 50 rubli, żeby temu lub innemu wsypał do gumiaków owsa.
- Co robiliście w długie wieczory, w wolnym czasie, w niedzielę?
- W niedzielę nie było wolnego, tylko w poniedziałek. W Boże Narodzenie cały dzień praca, a potem jeszcze dali nas na noc do rozładowywania wagonów. Zazwyczaj po robocie już się nic nie chciało, a jak było wolne, to zdarzało się, że ktoś pograł na harmoszce, pośpiewał, potańczyliśmy. Byliśmy przecież młodzi.
- A dziewczyny?
- Oj, przez jedną to ze szpitala musiałem wcześniej uciekać, bo już miała ruskie papiery dla mnie załatwione i chciała, żebym koniecznie podpisał i z nią został.
- A namawiali Polaków do zmiany obywatelstwa?
- Oczywiście. Namawiali i były pewne przywileje, np. dawali jakąś działkę rolną lub lepszą robotę.
- Podpisywali?
- Niewielu, ale byli tacy. Wiem, że taki jeden, co potem wrócił do Chojny, to podpisał. Ale jak on tu wrócił? Przecież tylko Polaków puszczali. No i zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że jak się papier podpisze, to zaraz wezmą na front.
- No dobrze, ale przecież chcieliście iść na wojnę, gdy nasi ogłosili nabór. Czy może ktoś przymuszał?
- Ależ skąd! Wszyscy zdatni hurmem się rzucili. Przecież wojna była szansą na wolność, na wyrwanie się stamtąd! Jak można było inaczej?
- Kto z Toporka wrócił w te strony już jako repatriant?
- Sporo ludzi: z Chojny - Kozielski, Rakowski, Łodziato, w Moryniu Choroszewicz, Sikorowa z Objezierza i jeszcze inni. Zborowskiego wywieźli do Toporka z tej samej osady, co nas i potem też przyjechał tu do Chojny. Jak wywozili na Syberię, to rozdzielali ludzi i do jednego obozu dawali nie więcej niż 3-4 rodziny z tej samej miejscowości.
- W lecie robactwo dokuczało?
- Jeszcze jak! Pracowało się w długich rękawicach i z siatką na głowie, bo inaczej nie sposób. Meszka żarła okropnie i takie duże, żółte komarzyska. Nie było prawie nocy, bo o wpół do dwunastej jeszcze niezupełnie ciemno, a przed drugą już jasno. Za to w zimie już o trzeciej ciemno aż do dziewiątej rano. Latem nieraz upał był straszny.
- Daleko dochodziliście do pracy?
- Była taka zasada, że gdyby było sporo więcej niż 5 km, to budowało się kolejny barak i rąbało tajgę w tej okolicy. Gdy wyrąbali, to dalej wszystko się przesuwało. Takie obozowiska rozsiane były po całej okolicy. W pobliżu też mieliśmy „zakluczeńców” (więźniów z obozów karnych - przyp. red). To coś strasznego. Kiedyś prowadzili konwój długości kilkuset metrów. Co parę metrów strażnik z bronią i psy. Obóz mieli zadrutowany, z wieżami dla wartowników. Nasi budowali dla nich baraki. Opowiadali, że kiedyś na stację przywieźli zimą transport zakluczonych i nikt nie wysiadł z wagonu. Wszyscy tak zamarzli, że ciała rozcinali piłami.
- To się w głowie nie mieści.
- U nich się mieściło. To nie byli ludzie.
- Swoich też nie oszczędzali.
- Ani trochę. Jak ich naczalnik w naszym posiołku podpadł, to na drugi dzień zdegradowali go do „gównowoza”.
- Co to za funkcja?
- A jeździł wozem i czerpakiem wybierał gówna z ubikacji. W naszej okolicy był też obóz karny dla kobiet. Opowiadali, że gdy przypadkiem znalazł się tam chłop, to go zamęczyły.
- W jakim sensie?
- Wprost rzucały się na niego, żeby mieć dziecko.
- Dziecko w obozie karnym?
- Mówili, że była to jedyna szansa, żeby się stamtąd wyrwać, bo która była w ciąży, to ją zwalniali. (cdn.)
Rozm. i fot. Tadeusz Wójcik

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska