Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 28 z dnia 12.07.2011

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Już 500 unijnych umów dla wsi
Dowiedz się o unijnym dofinansowaniu
Metrowy szczupak
Niepokoje w Gryfinie
Dwugłos w sprawie wody w Morzycku
Sołtys rekordzista
W Trzcińsku inwestują i budują
Konny zwiadowca (7)
Ja kontra Ghana (4)
Grali, tańczyli, śpiewali
A mury runą i połączą cały świat
Sport

Konny zwiadowca (7)

Koniem po Berlinie
Kolejny odcinek rozmowy z Marianem Kołaczykiem z Morynia, który z I Armią WP znalazł się w maju 1945 roku już w Berlinie

„Gazeta Chojeńska”: - W którym dniu dotarliście do Berlina?
Marian Kołaczyk: - 4 albo 5 maja, bo staliśmy cztery dni i trzy noce i Berlin skapitulował. Zaraz następnego dnia wsadzili nas na samochody i zabrali naprzeciwko tych oddziałów niemieckich, które się przedarły z zachodu i szły na pomoc Berlinowi. Rozstawili nas w lesie i jak nasza artyleria dała ognia, to się poddali.
- A jak wyglądało wasze wejście do Berlina?
- Gdy byliśmy na przedmieściach, to walili już na całego, a my poruszaliśmy się etapami. Strzelało się do przodu i skokami naprzód. Tak kawałek po kawałku.
- A samo ogłoszenie kapitulacji Niemców jak Pan zapamiętał?
- Ha… ha… To było trochę śmiesznie. Wysłano mnie z kapralem, żebym odszukał dowódcę pułku, bo gdzieś się zawieruszył. Wsiedliśmy na konie i zaczęliśmy szukać. Zatrzymali nas Ruskie i mówią: „Job wasza mat’ - pij wino”. Jeden stał z automatem, a drugi rozkazał: „Pij wino!”. Piłem, a oni dolewali i po koniu lało się to wino.
-To nie poznali, że to wojacy armii sprzymierzonej?
- Poznali, tylko chcieli z radości nas napoić i ugościć. Tak dowiedzieliśmy się, że jest koniec wojny. Może też i nasz dowódca trafił na podobne towarzystwo? Pamiętam, że tam w pobliżu był potężny magazyn, gdzie były ekstraoficerki niemieckie. Co się tam działo! Buty na wojnie to skarb, więc gdy Ruski się dowiedzieli, to szli jak muchy na lep. Wtedy Niemcy się z automatem gdzieś ustawili i gdy tylko któryś podszedł, to - trrrrr... i leży. Mówię panu, że leżała taka kupa, jak pod sufit. W końcu przyjechały duże ruskie czołgi i zaczęły walić po kolei, po oknach, gdzie popadło i rozp... dolili wszystko. Jeden czołg się zapadł. Zaglądaliśmy przez dziurę, co tam jest, a tam stały pociągi, tory były (prawdopodobnie metro - przyp. red.). Potem przyjechały dwa potężne ciągniki i chcieli ten czołg wyciągnąć. Przy nas nie dali rady. Musieliśmy wkrótce odjechać, bo nie pozwalali dłużej stać.
- I Pan cały czas tak paradował z koniem po Berlinie?
- Lepiej na koniu niż pieszo.
- No ale jak żywić takiego zwierza?
- Niech się lepiej pan zapyta, jak ja się żywiłem.

To amerykański pojazd terenowy. Miał napęd na 4 koła i śrubę jak łódź motorowa. Mógł pływać. Mieliśmy dwa na wyposażeniu. Był testowany już za Odrą - mówi M. Kołaczyk (z prawej).
- Ciężko było?
- Gdy przekroczyliśmy Wisłę, czyli za Warszawą, już ani kromki chleba nie dali i nie widziałem kuchni. Dopiero zobaczyłem w Siedlcach w jednostce - w czerwcu lub w lipcu, gdy wróciliśmy z Niemiec.
- To nie żywili was ze względów politycznych? Że to nie nasze wojsko?
- Nie o to chodzi. Szliśmy szybko jako zwiad, więc tabory i kuchnia nie nadążały. Każdy musiał o siebie zadbać - czyli wywojować pożywienie.
- To chyba w Niemczech było najłatwiej?
- O tak. Tam wszystkiego było w bród. Tylko soli brakowało i nie można było jeść, bo w gębie rosło.
- Ale jak człowiek wygłodzony...
- Mnie też się tak wydawało, ale bez soli nie szło. Trzeba było zakrapiać spirytusem. Kiedyś zabiliśmy dużego cielaka, ale zupełnie to mięso nam nie smakowało. Dopiero gdy zagotowaliśmy bekę spirytusu z cukrem i popijaliśmy tą gorącą miksturą, to jakoś dało się jeść. Chleba i soli w Niemczech nie uświadczyłeś. Cukru było pod dostatkiem - koniom do owsa dosypywaliśmy. My, zwiadowcy, mieliśmy najlepiej, bo zawsze pierwsi coś wywąchaliśmy. Jak się człowiek dorwał do jakiejś wędzonki, to pojadł. Nieraz trzeba było się podzielić z dowództwem. Podlizywali się nam, żeby im coś zostawić. Na pierwszą taką wyżerkę trafiliśmy z kolegą kapralem jeszcze przed Berlinem, po przekroczeniu Starej Odry. Wpadliśmy do dużego majątku, takiego folwarku i szukaliśmy czegoś do zjedzenia. Nie było nic, ale pomyślałem, że to niemożliwe, żeby nic nie zostawili. W końcu, gdy weszliśmy do stajni, zauważyłem, że pod końskim żłobem siano było tak inaczej ułożone. Kapral dźgnął szpikulcem i natrafił na skarb. W ogromnym korycie zamaskowane były wędzonki. Sześć worków naładowaliśmy. Wtedy już było się czym dzielić. Zdarzały się też śmieszne sytuacje. Raz wpadliśmy do gospodarstwa, a tam stado indyków łazi po podwórku. Przydzielili nam do zwiadu ruskiego kapitana i ten rozkazał, żeby zabić jednego „indziuka” i mu ugotować. Kapral strzelił, oskubał i ugotował. Jak ten kapitan pojadł (a indyk był tłusty, kaloryczny), to potem co parę minut schodził z konia i gonił w krzaki. W końcu już nie miał siły i tylko ściągał spodnie, wypinał tyłek i bokiem puszczał „sznurek”.
- Czy spotykał Pan naszą dowódczą „wierchuszkę”? Mam na myśli Berlinga, Popławskiego czy Świerczewskiego?
- No pewnie, wielokrotnie. Berlinga to nawet już po wojnie, bo przyjeżdżał na konie do Bielina i polował. Potem nawet nazwaliśmy jego nazwiskiem jedną z ambon.
- A to prawda, że Świerczewski popijał?
- Popijał? On nigdy nie był trzeźwy. W Jabłonnej pod Warszawą jak wpadł do sztabu pułku, to dowódcy przez okna powyskakiwali.
- Na kogo się wkurzył?
- Nie wiadomo, bo był pijany i strzelał na oślep. (cdn.)
Rozm. Tadeusz Wójcik

W poprzednim odcinku, pisząc o pociskach przeciwlotniczych, użytych przez Niemców przy forsowaniu Starej Odry, użyłem nazwy „nitki”. Pan Marian poprawił, że chodziło o „zenitki”.

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska