Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 29 z dnia 19.07.2011

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Czas dla aktywnych
Popłynęły nowe pobocza
Kiedy wolno wypłacać trzynastki?
Głosujmy na nasze atrakcje
Wspomnienia wojenne ciągle żywe
Rowerowe szaleństwo
Billboardy i Eurodisneyland
Jarmark Moryński
Konny zwiadowca (8)
Uniwersalne gospodynie
Sport

Wspomnienia wojenne ciągle żywe

Rozmowa z Martą Marią Schulz - dawną mieszkanką Grzybna (gmina Chojna), które do 1945 roku nazywało się Thänsdorf. Urodzona w 1931 r. odwiedza swoje rodzinne strony parę razy w roku. Grzybno jest jej domem rodzinnym, z nim wiąże wiele wspomnień - tych dobrych i tych, które chciałaby wymazać z pamięci. Opowiada nam o swoim życiu tak, jakby to wydarzyło się wczoraj. Czy czas leczy rany?

Szersza wersja rozmowy ukaże się w III tomie „Rocznika Chojeńskiego” w grudniu.

- Jeśli przyjeżdża Pani do Grzybna i staje przed swoim rodzinnym domem, ma Pani żal, że tu nie mieszka?
Marta Maria Schulz: - Po wojnie miałam wielki żal, że musiałam wraz z innymi opuścić swój rodzinny dom. Miałam 14 lat i nie rozumiałam tych okoliczności. Teraz, z upływem czasu, potrafię to ocenić. I nie mam żalu do nikogo. To już historia. Zresztą dla każdego z nas przychodzi taki okres, że opuszcza dom rodzinny, aby założyć własną rodzinę. Jestem szczęśliwa, że mogę odwiedzać te tereny.
- Kiedy po wojnie przyjechała tu Pani pierwszy raz?
- Było to w 1970 r. na wycieczce. Wzięłam taksówkę i podjechałam pod dom. Rozmawiałam z mieszkającą tu polską rodziną i tak zaczęła się nasza przyjaźń, która trwa do dziś. Oni mnie również odwiedzają. Teraz mieszkają w Gryfinie, a w moim domu mieszka syn brata tego poznanego przeze mnie pierwszego właściciela.
- Jak Pani wspomina dzieciństwo?
- Podzieliłam je na dwa etapy: przed wojną oraz w czasie wojny po wejściu Rosjan i zgwałceniu mnie.
- To straszne przeżycie!
- Najgorszy okres przeżyliśmy w 1945 roku od lutego do zakończenia wojny. Jak Rosjanie wkroczyli do Grzybna, to zajęli wszystkie domy. Mój budynek stał na końcu wsi i ściągnięto do niego 21 mieszkańców. Musieliśmy leżeć na słomie (tu podnosi glos), tak, w moim rodzinnym domu! Przed domem w ogrodzie stały dwa czołgi. Kwiaty zostały stratowane. Trzy działa były w stodole. Na podwórzu ustawiono motocykle z przyczepkami. Naszą pościel zabrali do tych czołgów. Wszyscy ludzie ze wsi, 21 osób, byli zebrani w jednym pomieszczeniu. Pozostałe pomieszczenia zajmowali Rosjanie. Cały dom był wypełniony ludźmi.
- Co Pani jeszcze pamięta?
- Moja mama musiała gotować dla wszystkich. Kury i kaczki wyłapywali z obejść. Wszystko, co się ruszało, było wrzucone do garnka. My natomiast nie mieliśmy nic do jedzenia!
- To jak udało się wam przeżyć?
- Moja mama po cichu wykradała jedzenie i nas karmiła. Z tym był wielki problem, gdyż dla małych dzieci nie było odpowiedniego jedzenia i dlatego moja siostrzyczka po pewnym czasie umarła z głodu. Miała tylko 4 lata...
- Kto jeszcze był u was w domu?
- Również uciekinierzy z Prus Wschodnich. U nas mieszkali i pracowali. Były tam też osoby z Duisburga, z zachodniej części Niemiec. Uciekli od działań wojennych, aby u nas spokojnie przeżyć wojnę, a przeżyli piekło. Ja osobiście doświadczyłam go w tragiczniejszy sposób. Zostałam zgwałcona... Przez wiele lat nie wspominałam o tym. To było bardzo bolesne, ale tyle już lat upłynęło od tego wydarzenia, że mogę o nim opowiedzieć. Gwałty na niemieckich kobietach należały do porządku dziennego. Miała to być zemsta za okrutną wojnę w Rosji. Ale zemsta jest straszna, gdyż w tym samym momencie stajemy się takimi samymi złymi ludźmi. Rosyjscy żołnierze długo nie mieli kontaktu z kobietami. Poza tym mówiono nam, że również wypuszczano więźniów, bo wszyscy byli potrzebni na froncie.
Z lewej młodziutka Marta Maria Schulz
- Czy po odejściu rosyjskich żołnierzy skończyła się okupacja wsi?
- Tak sądziliśmy. Niestety, rzeczywistość była inna. Tu wydarzyła się moja osobista tragedia.
- Na pewno chce Pani o tym opowiedzieć?
- Tak. Pewnego dnia przyszedł rosyjski oficer z adiutantem. I znalazł w domu niemieckie naboje. My nie wchodziliśmy do pomieszczeń zajmowanych przez żołnierzy, którzy opuścili nasz dom, gdyż obawialiśmy się ich powrotu. Nie wiedzieliśmy o żadnych nabojach. Przecież mogli je zostawić Rosjanie. Oficer oczywiście zapytał, gdzie jest karabin. I przeszukano cały dom... (głos zaczyna jej drżeć) Mój ojciec był w tym czasie w domu.
- Udało mu się przeżyć?
- Miał 46 lat, kiedy wybuchła wojna. Był na froncie, ale wrócił do wsi, aby zapewniać żywność dla niemieckiego wojska. Kiedy rosyjscy żołnierze okupowali dom, ukrywał się na strychu w sianie. Matka potajemnie nosiła mu jedzenie. Wyszedł z ukrycia, bo myśleliśmy, że Rosjanie już odeszli. Kiedy do domu przyszedł tamten oficer z adiutantem, ojciec właśnie siedział z nami przy stole podczas posiłku. Oficer sądził, że znalezione naboje należą do niego. - Gdzie masz karabin? Gdzie go ukryłeś? - pytał. Nie tylko krzyczał na ojca, ale również go bił. (Potem Sowieci wywieźli ojca na Syberię, gdzie zmarł - przyp. red.)
- Czy ten oficer zgwałcił Panią na oczach rodziny?
- W jednym pomieszczeniu były trzy młode dziewczęta i dwie kobiety z dziećmi oraz ja, 14-letnia dziewczyna. Oficer usiadł na biurku. (Pani Schulz zaczyna cichym głosem opowiadać i po policzkach spływają jej łzy.) Mnie wzięto na bok i musiałam stać w drzwiach z tym nabojem. Oficer, siedząc, skierował na mnie pistolet i powiedział, że jeśli nie wyda mu się broni, to mnie zabije. Moja 4-letnia siostra potrafiła ocenić już zagrożenie. Podbiegła do oficera i prosiła: „Wujku, wujku, nie strzelaj!”. (chwila przerwy) Chwyciła go za nogę. On się przestraszył i broń wyleciała mu z ręki. Podszedł do mnie, chwycił za ramię i poszliśmy do sypialni rodziców. Byliśmy sami. Rodzice pozostali w drugim pomieszczeniu. Rzucił mnie na łóżko i zgwałcił. Czułam się jak zwierzę... (płacze)
- Nie żałuje Pani, że nie uciekliście przed frontem?
- Brat mojego ojca był sołtysem i dowiedział się ze starostwa w Gryfinie, że zadaniem ludności cywilnej jest zatrzymanie naporu Rosjan. Żołnierzom niemieckim chodziło głównie o to, żeby ludność cywilna została i żeby Rosjanie mogli się nią zająć, a wojsko miałoby więcej czasu na ucieczkę, na przejście przez Odrę. Nikomu nie wolno było opuścić wsi. Ludzie chcieli uciekać przed Rosjanami, ale otrzymali nakaz, że ucieczki są zabronione i jeśli kogoś się złapie, to od razu zostanie rozstrzelany.
- Zatem musieliście zostać i czekać aż front przejdzie przez Grzybno?
- Tak. Trzeba pamiętać, że we wsi byli tylko starzy mężczyźni, kobiety z dziećmi i młode dziewczęta, więc jak mogliśmy się bronić? Wszyscy zdrowi mężczyźni byli na froncie. Dzięki nam armia niemiecka miała mieć możliwość opuszczenia tych terenów. Opowiadano nam, jak postępowali Rosjanie po wkroczeniu do Prus w październiku w 1944 r., a mimo to zabroniono nam opuszczać domy. Tego nie mogliśmy zrozumieć. Nie pozostawiono nam żadnej broni. Dlatego my, ludność cywilna, wycierpieliśmy bardzo dużo złego. I to przez naszą własną armię! Najgorsze było przeświadczenie, że nasza armia zostawiła nas samym sobie!
- Czy w Pani wsi wiedziano o okrucieństwach wojny i o obozach koncentracyjnych?
- Oczywiście, że nie widzieliśmy niczego o okrucieństwach zadawanych przez naszą armię. Naprawdę nic nam nie mówiono. Nas informowano tylko o wygranych bitwach. Po wojnie to i my dowiedzieliśmy się o okrucieństwie nazistów. Nie mieliśmy pojęcia, jak wiele złego Niemcy wyrządzali ludności cywilnej w każdym zajętym kraju. Za rządów Hitlera nie wolno było o tym mówić. Wiedzieli tylko zainteresowani. A ci mieli zakaz przekazywania tego ludności. Nawet wuj nie mówił wszystkiego mojemu ojcu. Gdyby ktoś coś powiedział o tych wydarzeniach, mógłby stracić życie. A już w ogóle nie wiedzieliśmy o obozach koncentracyjnych. To straszne, co zrobiono pod przywództwem Hitlera. Cały świat wplątał w wojnę.
- Ale wtedy odbiór wydarzeń był jednak inny...
- Gdybyśmy nawet słyszeli, to i tak nikt by nie uwierzył, że niemiecka armia mogłaby coś takiego zrobić. Wtedy nie wiedzieliśmy, ale teraz zdajemy sobie sprawę, ile złego wyrządzili Niemcy. Uważamy jednak, że Rosjanie byli gorsi.
- Czy w Pani wsi żyli Żydzi?
- Tak, była rodzina żydowska. Miała sklep. I zdziwiliśmy się, że pewnego dnia ich już nie było. Powiedziano nam, że wyjechali na roboty. Więcej nikt o nic już nie pytał.
- Czy polscy żołnierze też byli w Grzybnie?
- Nie. Natomiast mieliśmy polskich przymusowych robotników. Z Antonem wytworzyła się przyjacielska znajomość, która trwała do jego śmierci. On mnie odnalazł w 1996 r. przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Po wojnie z rodziną zamieszkał w Łobzie. 12 lipca 2011 r. miałby 90 lat, ale umarł w tym roku i nie doczekał urodzin. (Pani Schulz wyciąga album ze zdjęciami i opowiada o ludziach. Przedstawia też długą listę nazwisk.)
- Co to za lista?
- To wykaz wszystkich rodzin, zamieszkujących przed wojną moją wieś. Ten wykaz otrzymałam od żony nauczyciela, która po wojnie przeprowadziła się do Kielc.
- Czy miała Pani rodzeństwo?
- Brat urodził się w 1935 r. Poparzył się wrzątkiem, kiedy cofając się, zwalił na siebie gar gorącej wody. Żył tylko 3,5 roku. Moja siostra urodziła się w 1941 r., ale również nie żyła długo, bo umarła z głodu.
- Jak znalazła się Pani po drugiej stronie Odry?
- Byłam opuszczona przez bliskich. W październiku 1945 r. wzięłam wózek i postanowiłam przedostać się za Odrę.
- Jak ułożyła sobie Pani życie po wojnie?
- Przed swoimi 20. urodzinami w październiku 1950 r. wyszłam za mąż. Przyszłego męża poznałam podczas wojny. Był ode mnie o 10 lat starszy. Urodził się w 1921 r. Podczas wojny służył w Wehrmachcie na froncie w Rosji. W 1941 r., kiedy przechodził przez most, wybuchły miny i stracił nogę. Pobraliśmy się młodo, bo chcieliśmy mieć swój dom, rodzinę. Mieliśmy trzech synów. Mama mieszkała ze mną do swojej śmierci. Przeżyła 89 lat. Nie wyszła ponownie za mąż. Pomagała mi wychować synów. To ją trzymało przy życiu. Ja studiowałam i pracowałam.
- Jak ocenia Pani swoje życie?
- Uważam, że gdyby nie gwałt, moje dzieciństwo byłoby szczęśliwe. Życie w małżeństwie oceniam jako udane. Przeżyć wojnę - to było moje największe szczęście. A teraz, po latach, czuję radość, że mogę zaprzyjaźnić się z ludźmi, którzy mieszkają w moim rodzinnym domu. I na dodatek mogę go odwiedzać. To w moim wieku jest dla mnie bardzo ważne. Cieszę się, że dożyłam czasów, kiedy Niemcy i Polacy mają dobre sąsiedzkie stosunki i wzajemnie się tolerują, mimo tamtej okropnej wojny. To stwarza możliwość kontaktów polsko-niemieckich. Takich jak te nasze.
- Jak dziś ocenia Pani wydarzenia tamtych lat?
- Nigdy nie powinno dochodzić do żadnej wojny. Dominuje w niej brutalność, człowiek człowiekowi wyrządza zło, którego nie można wymazać z pamięci do końca życia.
- Dziękujemy, że zechciała Pani podzielić się z nami tymi bolesnymi wspomnieniami.

Rozmawiali: Bożena Mertens i Andrzej Kordylasiński

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska