Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 30 z dnia 26.07.2011

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Deszczowy kataklizm
Będą pierwsze wiatraki!
Uhuru na Woodstocku
Filmowe Ińsko
Kronika wypadków königsberskich
Zakopana Polska
Nagrodzeni na Jarmarku
Konny zwiadowca (9)
Sport

Konny zwiadowca (9)

Fach z Syberii

Ostatni odcinek wojennej opowieści sybiraka, żołnierza I Armii WP - Mariana Kołaczyka z Morynia, który przeszedł cały szlak bojowy spod Lenino do Berlina, a po wojnie przyjechał do Mętna (gm. Chojna)

„Gazeta Chojeńska”: - Najstarszy brat Bronek się odnalazł, a z pozostałą dwójką miał Pan kontakt?
Marian Kołaczyk: - Wiedziałem, że żyją. Franek na wojnie był czołgistą, a Witek służył w piechocie i walczył na Wale Pomorskim. Jak mnie zwolnili do cywila, to oni jeszcze zostali w wojsku, bo byli młodsi i musieli swoje odsłużyć.
- Po zwolnieniu z wojska pojechał Pan do brata do Warszawy. Co było dalej?
- Jak byłem jeszcze w Siedlcach, to pojechałem do Bronka do Warszawy, bo on już wrócił z niewoli i pracował jako krawiec. Miał mieszkanie na Smolnej. Wtedy już zapoznałem się z paroma warszawiakami i jak wróciłem ponownie, to trochę się pokręciłem i dostałem dobrą pracę, a nawet mieszkanie z łazienką i wspólną kuchnią.
- Co Pan konkretnie robił?
- Pracowałem w ochronie drukarni ZWM (Związek Walki Młodych to podziemna młodzieżowa organizacja komunistyczna, przybudówka Polskiej Partii Robotniczej, później przekształcona w Związek Młodzieży Polskiej - przyp. red.). Każdy z nas miał automat, pistolet, wojskowe peleryny i gdy dowoziliśmy części np. ze Szczecina, to broń kryło się pod tą osłoną. Mieliśmy dobrze, bo oprócz pensji dostawaliśmy paczki zagraniczne, wódkę. Zarabiałem chyba 300 zł. Podlegałem przecież pod KC PPR. Kupiłem sobie ubranie, buty. Pracowałem dość krótko, bo w międzyczasie rodzice już tutaj przyjechali z Syberii do Mętna i nalegali, żebym przyjechał im pomagać. Bronek do tego się nie nadawał i zresztą już w Warszawie otworzył zakład krawiecki, a tamci byli jeszcze w wojsku, więc ja musiałem wspomóc rodzinę.
- Kiedy Pan przyjechał do Mętna?
- Już gdzieś jesienią 1946 roku i po jakimś czasie zatrudnili mnie jako leśniczego w Piasku, bo na tych terenach były duże braki w tej branży.
- Więc potraktowali Pana jako fachowca?
- No tak, przecież na Syberii pracowałem 3 lata w lesie. W Piasku byłem chyba pół roku, a potem przeniesiono mnie do Chojny - leśnictwo w Mętnie. Potem byłem w Grabowie, Czachowie, a w latach 1950-56 w Błeszynie nad samą Odrą. Mieszkałem w tym domu, gdzie obecnie sołtys Kanasiuk. To były czasy… Nie można było zamykać domu w dzień ani w nocy. Nie wolno było trzymać psa, żeby nie szczekał i wieczorem palić światła. W każdej chwili straż graniczna mogła wejść i sprawdzić, co się robi. Mógł tam zamieszkać tylko ten, kto miał zezwolenie. Placówkę w Moryniu objąłem w 1956 r.
- W lesie chyba tak dobrze nie płacili jak w Warszawie?
- Na początku dawali litr albo dwa spirytusu gorzelnianego, no i nieraz taką małą paczkę. Co tam było? 5 kondomów, czekolada, jedna mała konserwa i jedna większa i... to chyba wszystko. Oprócz tego dostawaliśmy 150 złotych.
- Co za to można było kupić?
- 4 litry wódki.
- Ile lat pracował Pan jako leśniczy?
- Od 1947 do 1990 roku. Gdy przechodziłem na emeryturę, to jeszcze podwójnie mi policzyli Syberię i wojsko. Tak więc staż pracy mam bardzo długi. Już kupę lat temu dostałem Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta. Odznaczali mnie w Szczecinie. Wtedy z naszego terenu dostał jeszcze tylko nadleśniczy z Dębna.

Koniec
Rozm. i fot. Tadeusz Wójcik

PS. Z opowieści Mariana Kołaczyka ograniczyliśmy się prawie wyłącznie do wątków wojennych. Zapewne drugim ciekawym rozdziałem byłyby wspomnienia z okresu powojennego.

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska