Był królem szos
Rozmowa z Ryszardem Szurkowskim - najwybitniejszym polskim kolarzem wszech czasów, dwukrotnym mistrzem świata (indywidualnym i drużynowym), dwukrotnym wicemistrzem olimpijskim, czterokrotnym indywidualnym zwycięzcą najsłynniejszej imprezy dla amatorów - Wyścigu Pokoju, rozgrywanego na trasie Warszawa - Berlin - Praga. Był niekwestionowanym królem szos w pierwszej połowie lat 70. Dwukrotnie uznany za najlepszego sportowca roku w naszym kraju. Obecnie mieszka w Warszawie, prowadząc renomowany sklep rowerowy. 3 czerwca mistrz dwóch kółek gościł na Dniach Chojny z okazji organizowanego tu wyścigu kolarskiego.
„Gazeta Chojeńska”: - Puszczając przed chwilą na trasę grupę zawodników, wspomniał Pan o walce fair play. Kiedyś był Pan laureatem tej nagrody, przyznawanej przez UNESCO.
Ryszard Szurkowski: - To już było za dawno, żeby o tym pisać. (Nagrodę fair play otrzymał za oddanie swego rezerwowego roweru największemu rywalowi - Zygmuntowi Hanusikowi podczas mistrzostw Polski – przyp. tw)
- A kiedy dokładnie?
- W 1970 roku i nie ma co przypominać. Lepiej napiszmy o tym wyścigu. Jestem po raz pierwszy na tych terenach i widzę, że są świetne warunki do uprawiania sportu kolarskiego. Jest dużo szos, a nie ma dużego ruchu w porównaniu z centrum Polski. A więc to, co robi Rajmund Zieliński z władzami miasta, trzeba pielęgnować.
- Pamięta Pan swoje pierwsze zwycięstwo?
- To nie było w tak małym wyścigu jak tutaj, ale podobnie. Było święto mojego miasta (Milicz na Dolnym Śląsku) i tam zwyciężyłem.
- Na pożyczonym rowerze czy własnym?
- Miałem swój i spełniłem własne marzenie.
- Nie zaczynał Pan tak wcześnie jak dzisiejsi zawodnicy.
- Amatorsko zacząłem jeździć w wieku 16-17 lat, a prawdziwe kolarstwo zaczęło się dopiero po wojsku. Gdy Wojtek Matusiak czy Zenek Czechowski byli mistrzami Polski, to ja dopiero siadałem na rower.
- Sporo naszych sportowych sław zaczynało późno właściwy trening i doszło do olimpijskiej formy, a obecna wczesna specjalizacja daje mizerne efekty. Czemu nasi kolarze nie jeżdżą tak jak Pan w Barcelonie? Tam podczas mistrzostw świata z łatwością oderwał się Pan od peletonu i zwyciężył.
- Nie jestem tak blisko wyczynu i nie potrafię tego zinterpretować. Tak jest w sporcie, że trzeba wierzyć w to, iż przyjdzie taki moment, że polski kolarz stanie na podium mistrzostw świata.
- A jak Pan ocenia grupę naszych zawodników, którzy ładnie pokazali się podczas tegorocznego Giro d’Italia?
- To są jaskółki i może z tego coś się wydarzy, ale to jeszcze nie jest to. Trzeba jeździć jak najlepiej po największych górach, a tego im jeszcze brakuje.
- Był Pan największą gwiazdą wśród amatorów, a w zawodowstwie dominował wówczas Eddy Merckx. Wtedy u nas dużo ludzi zastanawiało się: co by było, gdyby się zmierzyli? Miał Pan takie marzenie?
- No nie ma sensu o tym pisać, bo były takie czasy i nie ma co gdybać.
- A nie było podchodów, żeby Pan Mur Berliński kiedyś ominął i czmychnął na tamtą stronę?
- Nie, nie… Jeździliśmy po całym świecie, ale widać, że wszyscy jesteśmy w Polsce.
- Bawiąc się w proroka, ile szans daje Pan naszym kolarzom na medal w Londynie?
- Powiem tylko, że polski kibic chciałby, żeby nasi zawodnicy zdobywali medale.
- Pan jako trener kadry narodowej dochował się supergwiazdy: Lecha Piaseckiego. Czy to był taki niesamowity talent, czy też zadecydowała Pana praca?
- To od niego zależało. Pochodził z tych terenów i gdy go przejąłem, to już był zawodnikiem dojrzałym. Ja go nie wychowałem. Trzeba podkreślać tego trenera, który wychowuje od początku. Trener kadry to jest ten, który pomaga.
- Zna Pan swoje fizjologiczne parametry ze szczytu formy?
- Nie. Jak człowiek jest mocny, to nie zastanawia się, dlaczego.
Rozm. i fot. Tadeusz Wójcik
Nasz gość, poza oficjalną rozmową, bardzo zainteresował się historią naszego miasta, a w szczególności stacjonowaniem jednostki wojsk radzieckich i symbiozy z Rosjanami.