Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 02 z dnia 08.01.2013

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Przemknij
Czy to był lincz?
12 milionów na drogi
Niech kopią
Podchody z przychodnią
NRD - moje Niemcy
Radny wzywa Sejm do zapłaty
Co się planuje w Trzcińsku
W niedzielę kolejny wielki Finał WOŚP!
Powstaje książka ze wspomnieniami z syberyjskich łagrów
Spotkanie z reżyserem w Gryfinie
Są już karnety na Włóczykija
Sport

NRD - moje Niemcy

Przedstawiamy tekst urodzonego w 1949 roku w Chojnie Mariana Wojewody. Jak wspomina, wtedy była to ulica Polna 1, a teraz ten dom należy do Czartoryi. Podstawówkę ukończył w Chojnie 1963 r., a ogólniak w Dębnie. Jest absolwentem Wydz. Elektroniki na Politechnice Wrocławskiej. Był asystentem na Politechnice Śląskiej, a od 1976 r. mieszka i pracuje w Gorlicach. W latach 1985-87 pracował w Iraku w fabryce nawozów sztucznych w Al Kaim. Owocem jest książka pt. „Pustynne »zielone«”. W latach 1989-1990 pracował w Niemczech. Uprawia turystykę górską, interesuję się historią.

NRD - moje Niemcy
- Das ist ein Federhalter - powiedział „Franek”, nasz nauczyciel niemieckiego. - Powtórz! - Das ist ain fejdehalte - powtórzyłem jak umiałem. - Gut - pochwalił „Franek”.
Tak zaczynała się moja znajomość z niemieckim. „Franek” starał się jak mógł. Wbijał nam do głowy te wszystkie der-die-dasy, śpiewał ładnym tenorem o Lorelei i pisał na tablicy numery kolejnych lekcji pełnymi słowami. W czasie takiego pisania w klasie musiała być idealna cisza. Któregoś dnia ciszy nie było i „Franek” wpadł w szał. Rzucił kredę i wyskoczył na środek klasy. - Który gadał? - zaryczał. - No, który? Gadać to macie odwagę, a przyznać się to już nie! Tfuu!
To „tfuu” było tak spontaniczne, że „Franek” naprawdę splunął, a jego ślina wylądowała na klapie mojej kurtki. Klasa ryknęła śmiechem, a „Franek” wypadł z sali i nie pokazywał się przez tydzień. Pewnie niewielu ludzi ma szczęście być oplutym przez nauczyciela - ja miałem! Mimo to niemiecki szedł mi nieźle i coś niecoś w głowie zostało.
Język niemiecki powinien właściwie mi być potrzebny na co dzień, bo mieszkałem w takim miejscu w Polsce, gdzie najbliższym dużym miastem był... Berlin. Niestety, między moim miastem a Berlinem była „granica przyjaźni na Odrze” i kontakty polsko-niemieckie na moim szczeblu nie istniały. To były ziemie nazywane przez naszych rodziców „poniemieckie”, a przez polityków „prapolskie”. Dla rodziców „prapolskie” było Wilno, Lwów albo Wołkowysk. Tu wszystko było „poniemieckie”, bo mieszkaliśmy w domach pozostawionych przez Niemców i chodziliśmy do kościołów zbudowanych przez Niemców. Większość tych kościołów była kiedyś protestancka i niektórzy nawet wątpili, czy msza lub ślub w takim przechrzczonym kościele będą ważne. Księża zapewniali, że tak, chociaż nie mówili owieczkom, że tereny te nadal pozostają pod tytularnym zarządem arcybiskupów niemieckich. Nasz polski biskup z Gorzowa miał tytuł sufragana, ale nikt z bożego ludu słowa tego nie rozumiał i nie pytał, komu biskup podlegał. Niektórzy nawet mówili, że sufragan to taki ważniejszy biskup. Sprawy te uregulował dopiero w roku 1972 papież Paweł VI.

Chodziłem do „poniemieckiej” szkoły, przechodząc codziennie koło budynku stacji kolejowej, na którym spod wiecznie odnawianego napisu CHOJNA uparcie wyzierał napis KÖNIGSBERG. Dla moich rodziców wszystko tu było „nie nasze” i tylko patrzeć, jak Niemcy przyjdą i nas stąd wypędzą. Wyjechali oni „zza Buga”, bo po kilku latach życia pod Sowietami w czasie wojny, wiedzieli już, czym ono pachnie i nie chcieli takiego życia na stałe. Nie wyjechali za chlebem, jak inni wcześniej do Ameryki - wyjechali ze strachu.
Za chlebem to wyjechał w dwudziestych latach Wicek Szyszko. Przez kilka lat nie dawał znaku życia, aż któregoś dnia przyszedł od niego list - z Paragwaju. Zaczynał się typowo: „W pierwszych słowach mego listu, niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Jestem zdrowy, czego i Wam życzę ”. Dalej Wicek pisał, że pasie konno dziesięć tysięcy krów, że trawa tam jest taka wysoka, aż chłopa na koniu przykrywa, że rzeka jest taka szeroka, że drugiego brzegu nie widać i że węże są takie wielkie, że cielaka połknąć mogą. Czytała list cała wioska, czytała i orzekła: - Wicek zwariował! Kto widział kiedy dziesięć tysięcy krów? Tyle to chyba na całym świecie nie ma. Jaka trawa jest na chłopa z koniem wysoka? Jaka to rzeka, co to drugiego brzegu nie widać? Toć Bug i Wisła są wielkie, a brzeg zawsze widać. No i te węże! Zwariował Wicek jak nic!
A Wicek pracował tam jako gaucho. Pasał krowy na pampie, gdzieś nad brzegami Parany, a anakondy mu cielaki kradły.

Tu, na Pomorzu, rzeka była normalna, węże takie same jak za Bugiem, i żyć się dało. Ludzie żyli jak umieli - na co dzień ciężko pracowali, w święta świętowali, a czasem... szukali „poniemieckich” skarbów.
W Chojnie był młyn, a w nim pracował pewien pan. Młyn był już wtedy, gdy Chojna nazywała się jeszcze Königsberg, a ten pan trafił do niego w czasie wojny jako robotnik przymusowy. We młynie pracowała wtedy młoda i bardzo samotna Niemka. Przystojny Polak wpadł jej w oko. Spotykali się potajemnie, aż w końcu doszło do „zhańbienia rasy aryjskiej”. Sprawa na szczęście się nie wydała i kochankowie byli razem do końca wojny. Po wojnie dziewczyna wyjechała do Niemiec, a Polak pozostał w Chojnie i pracował nadal we młynie. Korespondowali jednak i któregoś dnia dostał od niej list z wiadomością, że gdzieś koło domu zakopany jest skarb. Pani wymieniła trzy miejsca: pod włoskim orzechem, pod oknem od strony sadu i przy drodze za oborą.
Mój ojciec w skarby nie wierzył, ale mój stryjek przekonał go i poszukiwania ruszyły. Pod orzechem był dół, w którym bawiliśmy się w chowanego. Czy był to dół po bombie, czy po skarbie, nie wiadomo. Nie kopano więc pod orzechem. Od strony sadu były cztery okna, a pod nimi rosły kwiaty, które sadziła moja mama. Mimo protestów mamy przeryto ziemię pod każdym oknem, wszystkie kwiaty zniszczono, a znaleziono tylko zardzewiałą rakietnicę - i to radziecką. Został jeszcze do przeszukania teren za oborą. Było go dużo i przekopywanie całości nie miało sensu. Szukano zatem miejsca, gdzie ziemia była niedawno ruszana. Było takie. Zaczęto tam kopać i znaleziono... zwłoki kobiety. Dano sobie wtedy spokój ze skarbami, ojciec postawił na grobie krzyż, a na Wszystkich Świętych mama zapalała pod nim świeczkę.
Byli jednak tacy, co skarby znaleźli. W niedalekiej wsi ktoś rozbierał starą oborę i między cegłami znalazł „cegłę” ze złota. Ucieszył się bardzo i postanowił spełnić swoje największe marzenie: kupić samochód. Nie było to w tamtych czasach łatwe, ale nasz szczęściarz miał podwójne szczęście, bo sąsiad miał samochód i chciał go sprzedać. Wziął więc nasz szczęściarz „cegłę” do kieszeni, flaszkę czystej do drugiej i poszedł handlować. Wódkę wypili, targu nie dobili, ale sprawa się rozniosła. Nazajutrz przyjechała Milicja Obywatelska i złoto zarekwirowała. Może więc to i dobrze, że koło naszego domu skarbu nie było.

Były te ziemie jednak i „prapolskie”, bo przecież o dwadzieścia kilometrów od Chojny leży Cedynia, gdzie w 972 r. Mieszko dał łupnia Niemcom. Niedaleko Cedyni są Gozdowice i Siekierki, gdzie całkiem niedawno daliśmy razem z Ruskimi jeszcze raz łupnia Niemcom - oby po raz ostatni. Cmentarz w Siekierkach był miejscem corocznych uroczystości wojskowych z okazji i na cześć. Wożono nas tam, żebyśmy tworzyli „radosny tłum młodzieży”. Staliśmy czasem zmarznięci, czasem spoceni, a czasem popijając po kryjomu winko patykiem pisane i słuchaliśmy apeli poległych, których treść znaliśmy na pamięć. Widywaliśmy przy takich okazjach ludzi znanych tylko z gazet lub telewizji: ministrów, sekretarzy i generałów. W roku 1966 Kościół czcił tysiąclecie chrztu Polski, a rząd tysiąclecie powstania państwa polskiego. Niby okazja ta sama, ale obie strony robiły to po swojemu. Koło Cedyni bezimienne wzgórze ochrzczono imieniem Czcibora i wybudowano na nim pomnik ku czci bitwy z 972 roku, a w Siekierkach urządzono paradę wojskową, jakiej dotąd nie było. Przyjechała polska kompania honorowa aż z Warszawy, radziecki pacziotnyj karaul aż z Legnicy i Ehrenkompanie braterskiej armii NRD aż z Berlina. Apel poległych był długi, bo wymieniano w nim wszystkich od roku 972 do 1945. Wraz z kolegami straciliśmy rachubę już gdzieś koło odsieczy wiedeńskiej, bo słoneczko i winko zrobiły swoje. Paradę odbierał sam marszałek Spychalski, a maszerowali i nasi, i Ruscy, i zaprzyjaźnieni żołnierze z NRD.
Co czcili ci z NRD? Pamięć tego łupnia pod Cedynią czy tego pod Siekierkami?

W tym czasie granica na Odrze zaczęła być trochę mniej „granicą przyjaźni”, a trochę bardziej zwykłą granicą i w naszym mieście pojawili się pierwsi Niemcy. Przyjeżdżali trabantami i wartburgami, coś kupowali i odwiedzali swoje dawne ziemie. Byli z „zaprzyjaźnionego” kraju, a nie „odwetowcami” z Niemiec Zachodnich, ale i tak wzbudzali w naszych rodzicach obawy. Któregoś dnia zatrzymał się koło naszego domu trabant, wysiadło z niego parę osób i zaczęło się przechadzać po ulicy. Moja mama, mimo licznych zajęć domowych, zawsze dokładnie wiedziała, co dzieje się na ulicy. Zauważyła naturalnie i to auto. - Ty uczysz się niemieckiego. Dowiedz się, czego oni chcą. Pewnie chcą zabrać nam dom! - powiedziała.
Sprężyłem się w sobie, bo miał to być mój pierwszy kontakt z prawdziwymi Niemcami i zrobiłem, co mama kazała.
- Mój ojciec tu mieszkał - odpowiedział kierowca trabanta. - On już nie żyje, a ja chciałem tylko popatrzeć - dodał z zakłopotaniem.
Nic mądrego mu nie odpowiedziałem, bo ani moja znajomość języka, ani sytuacja na to nie pozwalała. Pasażerowie trabanta postali jeszcze chwilę i odjechali.
- A widzisz! Oni jeszcze kiedyś nas stąd wygonią - skomentowała mama i wysłała mnie do sklepu po parę kilo soli, mąki i cukru.
Kupowanie soli było procederem w tamtych czasach powszechnym. Ludzie pamiętający wojnę znali jej wartość i zawsze w niepewnych czasach ją kupowali. Sól kupowali, gdy umarł Stalin, po śmierci Bieruta i w czasie wydarzeń poznańskich roku 1956. Zawsze potem okazywała się niepotrzebna i niektórzy zgromadzili w ten sposób duże jej zapasy. Podobno ktoś składał sól w obórce na poddaszu. Deski poddasza były marne, a sól ciężka, więc któregoś dnia deski pękły, spadły razem z solą i poraniły cielę stojące na dole. Cielę trzeba było dobić i sól się w końcu przydała.

Niemiec oglądający nasz dom był nieśmiały, ale byli i tacy, którzy zachowywali się inaczej. Któregoś dnia milicjant zatrzymał NRD-owskie auto i poprosił po polsku o dokumenty. Kierowca starał się zrozumieć o co chodzi, ale pasażer z tyłu poradził mu po niemiecku: - Nie wysilaj się. On powinien mówić po niemiecku.
Mieli pecha, bo milicjant był byłym warszawskim powstańcem i znał niemiecki. - Po niemiecku to ja musiałem mówić, jak mnie w mordę biliście - odpowiedział dobrą niemczyzną i wymierzył solidny mandat - za byle co.
Jeździliśmy do NRD i my: do Frankfurtu i Schwedt na zakupy, a do Berlina do ZOO, bo było najbliżej. Była tam aleja papug, gdzie na słupkach siedziały przywiązane papugi z zadaniem umilania gościom pobytu swoją krasą. Dalej była estrada na wolnym powietrzu, gdzie można było za darmo posłuchać chóru Gerda Michaelisa - czyli najpopularniejszego wtedy zespołu młodzieżowego z NRD.
Berlin dostarczał nam też telewizji, bo nasza dopiero raczkowała i nie wszędzie była odbierana. Wystarczył kupiony w NRD telewizor, dwie wielkie anteny na dachu i mieliśmy dwa niemieckie programy, w tym jeden zachodni! Oglądaliśmy przede wszystkim programy rozrywkowe i sportowe, bo te w większości rozumieliśmy. Znający język oglądali też zachodnie wiadomości i porównywali je z wiadomościami z Wolnej Europy. A Berlin Zachodni Wschodniego nie oszczędzał i walił prosto z mostu, co Walter Ulbricht miał na sumieniu. Dla Polaków nie było to takie ważne, ale przecież słuchali tego też „miłujący pokój” obywatele NRD. Wierzyli w to czy nie? Kto ich wie, bo skomplikowane były dusze NRD-owców.

Ciekawe, jak czuli się Niemcy z NRD, którzy w czasie wojny służyli w Wehrmachcie. Tym było pewnie łatwiej, bo byli zwykłymi żołnierzami z poboru. Żyli tam też przecież byli SS-mani i gestapowcy, bo nie wszyscy uciekli do Ameryki Południowej lub mieszkali w RFN. Ich dzieci i wnuki wychowywała teraz FDJ i wpajała im miłość do radzieckich i polskich kolegów. Ich dzieci i wnuki defilowały teraz w niebieskich koszulach, tak jak oni ongiś w brunatnych, i pewnie po tych samych ulicach, co oni kiedyś. Co czuli, widząc te defilady? Bali się? Śmiali się z nich? A może było im to obojętne? Co opowiadali dziadkowie i rodzice o tamtych czasach? O co pytali młodzi? Co wiedzieli o Hitlerze? Czy w ogóle pytali starszych o cokolwiek? Nigdy się tego nie dowiedziałem, chociaż rozmawiałem nie raz z młodymi Niemcami z NRD. Odpowiedź zawsze była jedna: „My jesteśmy inni”.
Nie drążyłem wiec dalej, chociaż nie bardzo w tę inność wierzyłem.

Nie mogłem też być zbyt nachalny, bo moje kontakty z nimi były prawie oficjalne. Zachciało mi się bowiem zostać pilotem wycieczek zagranicznych, bo fajnie jest jeździć po świecie za nie swoje pieniądze. „Juventur” akurat organizował kurs, więc ukończyłem go i zdałem egzamin z niemieckiego. Jako początkujący pilot nie miałem szans na RFN ani Austrię, ale wycieczki do i z NRD mogłem dostawać bez problemu. Dostałem kiedyś grupę, która przyjechała nocnym pociągiem do Rzeszowa, a mieszkać miała w Sanoku. Zakwaterowałem ich koło czwartej rano i poszedłem do swojego pokoju pospać trochę przed śniadaniem. Ledwie zasnąłem, a już zbudziło mnie pukanie do drzwi. Otwieram i widzę... milicjanta z dwiema dziewczynami. - Czy to Pan jest pilotem tej niemieckiej wycieczki, która tu mieszka? – pyta funkcjonariusz. - Ja - odpowiadam jeszcze przez sen. - A te panienki to są z Pańskiej grupy? - Skąd ja mogę to wiedzieć? Widziałem grupę tylko przez chwilę na dworcu i przy rozdawaniu kluczy. Nie nauczyłem się jeszcze rozpoznawać ich twarzy.
Dziewczyny domyśliły się jednak, o co milicjant pyta, bo zaraz się do mnie przyznały. - Co one zmalowały? - pytam przedstawiciela ludowej władzy. - Łaziły jeszcze przed szóstą po osiedlu, dzwoniły do mieszkań i chciały sprzedawać salami.
Już chciałem parsknąć śmiechem, ale przypomniałem sobie, że z władzą ludową żartów nie ma. - To co z nimi zrobicie? Zamkniecie? - zapytałem. - Eee! Nagadaj im Pan do słuchu, i niech tego więcej nie robią.
Funkcjonariusz MO okazał się nie być służbistą, ale całą robotę zepchnął na mnie. Teraz ja musiałem być służbistą. Zrobiłem poważną minę i udzieliłem dziewczynom równie poważnego upomnienia. Dla mnie sprawa się skończyła, ale nie dla nich, bo wychowane były po NRD-owsku i należały do FDJ. Przejęły się tym bardzo, były grzeczne, zawsze punktualne, uważnie słuchały, co mówię i nie odstępowały mnie ani na krok. Dla mnie nie było to miłe, bo nawet siedząc w ubikacji wiedziałem, że one pod drzwiami czekają.

Trudno jest być Niemcem z NRD, bo są sytuacje, gdy niemiecka dusza jest w rozterce. Taką sytuacją była transmisja meczu piłkarskiego NRD - RFN. Siedziałem z moją grupą przed telewizorem i dyskretnie ją obserwowałem. Już przy hymnach narodowych nie byłem pewny, który uważają za swój. Gdy padł gol dla NRD, ucieszyli się bardzo, a gdy dla RFN... też.
Trudno jest być członkiem FDJ, który podpadł za granicą za handel. Moje „handlarki” męczyły się przez cały pobyt, aż w końcu wsiadając do pociągu, odważyły się mnie zapytać: - Napiszesz o nas w swoim raporcie? - Nie napiszę -– odpowiedziałem.
Ucałowały mnie, wyściskały i dały mi w prezencie... salami, którego nie udało im się wtedy sprzedać.
Marian Wojewoda

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska