Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 04 z dnia 27.01.2009

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Kandydaci na radnych w Chojnie
Wiadomo, gdzie. Nie wiadomo, kto
Nieprędko koleją pojedziemy prędko
Niemiecka praca o polskich przesiedleńcach
Wkrótce trzeci Włóczykij
Fundacja wyróżnia GDK
Stara-nowa hala coraz bliżej
Akademia na stoku
Sport

Niemiecka praca o polskich przesiedleńcach

Istnieje opinia, że nasi zachodni sąsiedzi, rozważając skutki II wojny światowej, skupiają się głównie na własnych losach, rozpamiętując tragedię Niemców, którzy po 1945 roku musieli opuścić swe domy na terenach, które przeszły w ręce Polski. Pogląd ten staje się stopniowo coraz mniej aktualny i Niemcy dostrzegają również dramat milionów Polaków, którzy wcale nie w roli zwycięzców zasiedlali poniemieckie ziemie. Wielu Polaków nie miało wyjścia, gdyż opuszczenie Kresów Wschodnich było warunkiem uniknięcia śmierci lub wywózki na Sybir. W Niemczech znajomość tych faktów była przez powojenne dziesięciolecia bardzo słaba, a w NRD powojenne przesunięcia dziesiątków milionów ludzi (także Niemców) stanowiły temat tabu.

Jednym z symptomów zmian jest praca magisterska Ramony Zühlke ze Schwedt, napisana pod koniec 2007 r. w Instytucie Slawistyki Uniwersytetu Poczdamskiego. Nosi tytuł "Przesiedlenie polskiej ludności wschodniej w 1945 roku na zachód Polski na przykładzie Mieszkowic (Pomorze Zachodnie)". Autorka przytacza historyczne uwarunkowania przesiedleń na dawne niemieckie obszary wschodnie oraz decyzje wielkich mocarstw, podjęte w Teheranie, Jałcie i Poczdamie. Potem, już na przykładzie konkretnego miasta, opisuje, jak Bärwalde stawało się Mieszkowicami, począwszy od pierwszych miesięcy, kiedy Polacy koegzystowali z nielicznymi pozostałymi tu Niemcami (m.in. Elwirą Profé i jej rodziną). Nowi polscy mieszkańcy tworzyli specyficzną społeczność, podzieloną na dwie grupy: jedna przyjechała z wsi Hnilcze, leżącej obecnie na Ukrainie, a przed wojną w powiecie podhajeckim, województwo tarnopolskie. Druga grupa trafiła tu z Nowogródczyzny (między dzisiejszą Litwą i Białorusią). R. Zühlke opisuje odrębność tradycji, kultur, obyczajów i kuchni obu środowisk, które zintegrowały się dopiero po latach. Poszukiwanie nowej tożsamości, przemieszane z tęsknotą do opuszczonych na Wschodzie domów stanowiło długi i trudny proces.
"Należę do pokolenia, które te zdarzenia zna tylko z opowieści i książek. Także w mojej rodzinie i wśród znajomych są świadkowie masowych transportów, polityki osiedleń i przesiedleń. Zadaję sobie pytanie, jak to możliwe, że po półwieczu ból jest jeszcze tak żywy, a tęsknota za utraconą małą ojczyzną tak wielka. Kolejne pokolenia stawiają pytania i chcą wiedzieć, skąd pochodzą ich dziadkowie. Przy okazji poszukują one swojej własnej tożsamości. Zaczęłam pytać, bo jest już tak mało tych, których pytać możemy" - napisała autorka. Owocem jej pytań jest praca magisterska, a jednym z największych jej walorów są przeprowadzone w pierwszej połowie 2007 roku wywiady z najstarszymi mieszkańcami Mieszkowic, którzy opowiadają o dramatycznych losach, jakie rzuciły ich w te strony. Rozmówcami Ramony Zühlke byli: Matylda Butrynowska, Kazimiera Piosik, Zofia Daniłowicz (teraz mieszkanka Szczecina), Jan Klementowski, Jan Adamczuk, Aleksander Butrynowski oraz Elwira i Fortunat Profé-Mackiewiczowie.

Przedstawiamy krótkie fragmenty tych wywiadów.

Jan Klementowski (w 2007 roku miał 80 lat): - Tam teraz jest Ukraina. Wieś nazywała się Hnilcze. Była bardzo duża, miała ok. 4000 mieszkańców. 810 numerów. Z tym, że było tam 2/3 Ukraińców, a 1/3 Polaków. Było też 110 Żydów. Przed wojną tam się żyło spokojnie, nie było nienawiści z tego powodu, że ty jesteś Polak, ty Ukrainiec, a ty Żyd. Wszyscy żyli ze sobą dobrze. Ukraińcy mieli później niż my Boże Narodzenie i Wielkanoc, bo według innego kalendarza. Zapraszali jedni drugich. Żenili się między sobą.
Matylda Butrynowska (92 lata): - Oj, bardzo rzadko. Tylko kilka rodzin było zmieszanych. Nas wygonili siekierami.
- Czy jak wyjeżdżali, to wiedzieli, że wszyscy jadą do Mieszkowic?
- A skąd! Ja i moja rodzina zapisaliśmy się do Lublina.
- Można było decydować, gdzie się chce jechać?
Aleksander Butrynowski (syn Matyldy): - Można się było gdzieś zapisać, ale wieźli i tak, gdzie chcieli. Oni byli wygnańcami także w tym sensie, że z nimi nie było co zrobić. Ich domów nie było, wioski nie było. Miejscowa ludność czyhała na ich życie. W Poczdamie 31 sierpnia 1945 r. postanowiono, że po Odrę będą tereny w administracji polskiej. A ich wyładowali już tutaj 19 sierpnia. Jeszcze w Poczdamie nic nie było podpisane i granice nie były ustalone. Gdy ich zaczęto wieźć, to naprawdę nie było wiadomo, gdzie. Stamtąd trzeba się ich było pozbyć. Wpisane mieli Katowice, ale tam nikt ich nie potrzebował i wieźli ich dalej. Jechali w nieznane.
JK: - Przywieźli nas na Śląsk koło Kędzierzyna. Wyładowali do lasu i zostawili. Koczowaliśmy w lesie 2 tygodnie. Powiedziano nam "Szukajcie sobie mieszkań". Była tam taka kolonia. Ojciec poszedł, a tam same kobiety i małe dzieci - Ślązacy. I ta Ślązaczka mówi do ojca: "I pan by nas stąd wygonił? Przecież my tu mieszkamy od setek lat! Rozmawiamy po polsku i dzieci mówią po polsku". Tato przyszedł i mówi: "Nie, tu nie chcę". Dwie czy trzy rodziny zostały w Koźlu. A reszta pojechała dalej. Na wagonie-platformie były nas 24 osoby. Bez dachu, burta miała pół metra wysokości. Młodszy brat był najmłodszym repatriantem, miał trzy miesiące. Spał pod wanną.
AB: - W Hnilczu Polaków było 800 do tysiąca. I tylko część z nich nie jechała w tym transporcie. I jeszcze Panowice. A więc ok. 1000 osób jechało.
MB: - To był ogromny transport, dużo wiosek. W wagonie była skrzynia z narzędziami taty z kuźni, bo tato był kowalem. To dzięki temu człowiekowi, któremu banderowcy zabili żonę i jeszcze brzuch rozpruli. Druga skrzynia była z mąką. I między tymi skrzyniami urządzono miejsce dla dzieci.
JK: - Jeszcze jest ta skrzynia w domu.
MB: - I tam siedziało moje dziecko. Na wierzchu były worki z sieczką, bo mieliśmy krowę.
AB: - Przyczyną wyjazdu było to, że tam nie było po co zostawać. Pozostanie tam to była utrata życia, dobytku, wszystkiego. Po prostu załadowano ich w pociąg i wyprawiono w całkowicie obcy świat. Pani Elwira Profé została wywieziona z dawnych Niemiec do Niemiec. A oni zostali wywiezieni stamtąd, gdzie wszystko stracili i przyjechali tutaj, gdzie to nie było ich. Można ich raczej porównać do tych, którzy jechali na Dziki Zachód i nie wiedzieli, gdzie wylądują. Że to były Mieszkowice - to przypadek. Wieźli ich ze Śląska, z południa. Wrocław był zniszczony, Kostrzyn strasznie zniszczony. Próbowano ich wysadzić w Gryfinie. Rosyjski komendant na kolanach prosił: "Wysiadajcie! Piękne miasto!". Ojciec Janka i inni rolnicy poszli, zobaczyli, że ziemia jest bardzo słaba, piach. Tam na Ukrainie mieli czarnoziem, ziemia sama rodziła, a tu do niczego. Poszli do miasta, tam domy poburzone, w piwnicach jeszcze trupy. I pytali: "A ta rzeka to co?". "Odra, granica". "O nie, my już na granicy żeśmy mieszkali i już nie chcemy więcej". Zbuntowali się i nie wysiedli z pociągu.
JK: - W Gryfinie dworzec spalony, domy spalone, w ogrodach trupy koni i ludzi, pełno much, jakaś słoma, zgniłe kartofle...
MB: - Kartofle śmierdziały, ale myśmy się cieszyli, bo były między nimi zdrowe. Wybieraliśmy i mieliśmy na ognisku co ugotować.
AB: - Gryfino jest przecież blisko Mieszkowic. Więc użyto podstępu i wieziono ich kilka dni okrężną drogą przez Pyrzyce, Myślibórz. W Gryfinie zostali Chodynieccy, w Myśliborzu Matkowscy. Ale największa grupa, kilkaset osób dojechała do Mieszkowic. Im się zdawało, że jadą daleko w Polskę. Stali w Kostrzynie i w końcu przywieźli ich do Mieszkowic. Większość rodzin z Hnilcza jest tu. Czemu zostali? Ojciec Janka był w Hnilczu sołtysem i rządził. I jeszcze Karol Sługocki. Byli to dwaj jakby liderzy tego transportu.
JK: - W rosyjskiej komendanturze miasta był Polak, nazywał się Wojewoda. I on namówił tatę. A rosyjski komendant miasta sprowokował, żeby tata został w Mieszkowicach, bo dał mu duże gospodarstwo.
AB: - Ten pociąg i tak dalej już nie jechał. A więc był to też trochę przymus. Ale - jak mama mówiła - to był dobry wybór. Kolej na miejscu, a w Hnilczu do kolei było 20 km. Dosyć dobra ziemia, a to wszystko przecież byli rolnicy. I miasto całe, niezniszczone.
- Kiedy to było?
- 19 sierpnia 1945 roku, niedziela.
- Czy byli tu już inni Polacy?
- Tak. Ci, którzy wracali zza Odry z Niemiec: z obozów koncentracyjnych, z robót przymusowych. Piechotą przechodzili most w Siekierkach albo w Osinowie. Komendantura wojskowa dalej ich nie puszczała, kazali im tu zostawać. Ale to było bardzo mało ludzi. Masowy przyjazd to są te dwa transporty: z Ukrainy i potem ten wileński, którym przyjechał Fortunat Mackiewicz. Oba transporty były mniej więcej w tym samym czasie. Ci się jeszcze rozładowywali, a tamtych już przywieziono na stację.
MB: - Z powrotem te pociągi odjeżdżały, wywożąc piękne meble, szafy, maszyny z fabryk.
AB: - Oni wysiadali, a Rosjanie do tych samych pociągów ładowali co cenniejsze rzeczy.
MB: - Spotykaliśmy całe transporty łóżek szpitalnych, rowerów... To wszystko szło na wschód.
JK: - W Osinowie była papiernia. Byłem tam jesienią 1945 roku. Żeby maszyny przenieść z pięter, to zrobiono taki drewniany pomost i po nim ściągano je na dół.
- Tutaj wszystkie domy były puste?
JK: - Kilka niemieckich rodzin było. Pamiętam taką rodzinę Kriolskich. Znałem całą czwórkę: syn Martin, Renata, trzecia nie pamiętam. Wywieźli ich w 1946.
AB: - Jedna z niemieckich rodzin mieszkała poza miastem - tam, gdzie skupowano len, jak się jechało na młyn. Została matka z córką, czekając na męża, który z wojny nie wrócił. Front przeszedł, a ona nic o nim nie wiedziała. Przyszło do niej nocą kilku Niemców i powiedzieli, że są jego kolegami z wojska i wiedzą, że on przeżył, więc czekamy na niego. Ona ich przechowywała w stodole, ale po pewnym czasie powiedzieli jej prawdę: mąż był razem z nimi i zginął. I tych trzech czy czterech Niemców popełniło samobójstwo w jej stodole. Ta kobieta zwariowała, oszalała. Chciała zabić siebie i córkę. Nie udało jej się, Polacy odebrali jej tę dziewczynkę i przyprowadzili do mojej mamy.
MB: - Ona najpierw przeniosła się tu niedaleko na tej ulicy. Ale ja miałam małe dziecko i ona do mnie przyszła i opiekowała się tym dzieckiem. Mieszkaliśmy jeszcze na plebanii.
- Ile miała lat?
- Koło 10. Nazywała się Wera. Czemu ja jej nazwiska nie zapamiętałam? Ona mojego też nie. Bardzo bym chciała wiedzieć, co się z nią dalej stało. Pewnego razu jej matka przyprowadziła ją do mnie, przynosi kosz z jej rzeczami i mówi do niej: "Masz być u tej pani". Dziewczynka była bardzo wystraszona. Matka ją chciała utopić. Dziewczynka bardzo się bała i mówiła, że u mnie zostanie. Matka wróciła do siebie i się powiesiła. Ta dziewczynka była u mnie chyba rok, do1946 roku. Jak Niemcy wyjeżdżali, to ona chciała jechać razem ze swoimi i wyjechała.
- Jak się Pani z nią porozumiewała?
- Ona trochę umiała po polsku.
(rr)

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska