Transodra Online
Znajdziesz nas na Facebooku
„Gazeta Chojeńska” numer 36 z dnia 02.09.2008

Prezentujemy tu wybrane teksty z każdego numeru.
Wszystkie artykuły i informacje znajdują się w wydaniu papierowym.
Dni Integracji pełne treści
Uczniowie już w ławkach
Turystyka największą szansą Chojny
300 wystaw
Boom inwestycyjny w Baniach
Kuratorium za Piotrowskim
Nasz dom spalili...
Sport

Nasz dom spalili...

W naszym rejonie jest wiele rodzin, które przywędrowały z Kresów Wschodnich. Sporo miejsca w "Gazecie Chojeńskiej" poświęciliśmy ich przeżyciom - często bolesnym i tragicznym. Obecnie świadków historii jest coraz mniej, bo od zakończenia wojny i przyjazdu ze Wschodu pierwszych przesiedleńców minęło ponad 60 lat. Historię na nowo odkrywają ich dzieci i wnuki. Często wiąże się to z podróżami sentymentalnymi (chociażby niedawna wycieczka w rejon Lwowa) czy spisywanymi wspomnieniami babć i dziadków.
Dziś prezentujemy wspomnienia Marii Wróblewskiej z domu Muraszka - mieszkanki Klępicza (gm. Moryń), która przeżyła tragiczne wydarzenia sprzed 65 lat na południowo-wschodnich Kresach. Wspomnienia spisał i opracował jej wnuk - Mirosław Siedziako z Cedyni.

Urodziłam się 11 listopada 1924 roku we wsi Korościatyń w powiecie Buczacz na Tarnopolszczyznie. W tej wsi mieszkałam i kształciłam się w miejscowej Szkole Powszechnej. Tato prowadził skromne sześciomorgowe gospodarstwo, pracował również w lesie jako gajowy. Nasz dom graniczył z jednej strony z zagrodą Jana Drużgi, a z drugiej Ukraińca ożenionego z Polką, chrzestnego jednego z moich braci - Janka lub Tomka. W domu było nas pięcioro rodzeństwa: Tomek (1918), ja (1924), Janek (?), Józek (1930) i Janka (1934). Dom stał na samym skraju lasu, tuż przy drodze, nieopodal znajdowała się leśniczówka, do której chodziliśmy po wodę. Do centrum wsi, gdzie wokół kościoła mieściły się dwa sklepy żydowskie, mieliśmy około trzech kilometrów. Była to duża wieś ze szkołą, ładnym, dużym kościołem z plebanią, stacją kolejową oraz dworem. O ile dobrze pamiętam, było około 190 numerów domów. W Korościatyniu moja rodzina żyła i mieszkała od pokoleń. Po wybuchu wojny w 1939 r. widziałam, jak z Monastyrzysk wycofywały się odziały polskie. Szłam drogą z koleżanką, kiedy zatrzymał się przy nas samochód wojskowy, a jeden z naszych żołnierzy, trzymając w dłoniach czekoladę, uśmiechnął się, mówiąc: - Cukierki i czekolada za buziaka .
- Dziękujemy, nie chcemy czekolady, a buziaka też nie damy - odpowiedziałyśmy, śmiejąc się. Pojechali dalej, ale po drodze spotkali moją mamę i zrzucili jej z samochodu całą górę słodkości. Mama zebrała to wszystko do fartucha i zaniosła do domu. W ten sposób obdarowywali każdego napotkanego po drodze. Dla nas był to prawdziwy rarytas, gdyż słodycze jedliśmy bardzo rzadko.
Wówczas to mój najstarszy brat Tomek, widząc odwrót naszych oddziałów, postanowił do nich dołączyć.
- Może dobrze robisz - powiedział tato. I tak od tej chwili ślad po bracie zaginął. Dopiero po wojnie otrzymaliśmy list od niego, z którego dowiedzieliśmy się, że jest cały i zdrowy, że walczył we Włoszech i brał udział w bitwie o Monte Cassino.

Wchodzą Rosjanie
Po wkroczeniu Rosjan parę miesięcy we wsi był spokój, aż do zimy 1940 roku, kiedy rozpoczęły się aresztowania i wywózki. Do naszego domu często przychodziła naczelniczka stacji w Korościatyniu i czasami zostawiała swoją córkę Krysię pod moją opieką. Tego dnia była bardzo niespokojna, ponieważ od dłuższego czasu nie miała żadnych wiadomości od męża, który też był naczelnikiem stacji, tylko w Buczaczu. Postanowiła do niego pojechać i sprawdzić, co się stało.

We wsi coraz częściej pojawiali się żołnierze radzieccy. Następnego dnia pracowaliśmy w polu, kiedy na drodze pojawiła się kolumna ludzi prowadzonych przez uzbrojonych żołnierzy sowieckich. Była bardzo długa, szli mężczyźni, kobiety i dzieci. Dźwigali różnego rodzaju pakunki, walizki, tobołki z dobytkiem. Widziałam, jak żołnierze eskorty strzelali bez ostrzeżenia pod nogi ludziom, którzy nieostrożnie oddalili się od kolumny.
Po jakimś czasie ruszyliśmy za nimi i dotarliśmy do stacji kolejowej. Na peronie stał skład złożony z samych bydlęcych wagonów z kominkami na dachu. Ludzi już załadowali do wagonów. Wokoło chodzili żołnierze sowieccy, pilnujący pociągu i ludzi, którzy przez małe, zakratowane okienka wołali do nas, że są głodni, że chcą chleba.
Brat autorki wspomnień - Tomasz Muraszka we Włoszech w 1944 roku
Szybko pobiegłam do domu opowiedzieć, co widziałam. Zastałam tam naczelniczkę, która wróciła właśnie z Buczacza. Nie odnalazła męża i postanowiła nie wracać do domu. Bała się, że zostanie aresztowana przez Sowietów. Ukryła się u nas.
Następnego dnia wieczorem, kiedy szykowaliśmy się do snu, usłyszałam głośne szczekanie psa. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że dom został otoczony przez żołnierzy rosyjskich. Po chwili usłyszeliśmy walenie do drzwi. Tato otworzył. Do środka weszło trzech umundurowanych mężczyzn.
- Naczelnikowa jest? - zapytał jeden z nich po rosyjsku. Kiedy nikt nie odpowiedział, zaczął się rozglądać po izbie. Podszedł do łóżka, gdzie siedziała razem z córką. - Ubieraj się! - powiedział. - Dobrze - odpowiedziała cicho, a z oczu popłynęły jej łzy. Od razu zabrali ją na stację i załadowali do wagonu. Mama szybko zaczęła przygotowywać ciasto na chleb. Gdy jeden piekł się w piecu, przygotowywała drugi. Kiedy miałam już klika bochenków, pobiegłam i rozdałam je uwięzionym w wagonach ludziom. Wcześniej jednak Rosjanie rozkrajali każdy bochenek, sprawdzając, czy nie ukryłam czegoś w środku.

Nazajutrz ruszyłam z następną porcją chleba, ale pociągu już nie było... Nigdy nie dowiedziałam się, jak potoczyły się dalsze losy pani naczelnik. (cdn.)

do góry
2020 ©  Gazeta Chojeńska